Kilka najbliższych wpisów chciałbym poświęcić analizie pewnych dzieł sztuki. Zanim jednak do tego przejdę konieczne jest wprowadzenie pewnych narzędzi-pojęć. Niektóre z nich pojawiły się we wcześniejszym wpisie, ale myślę, że warto je tu powtórzyć i nieco doprecyzować. Pochodzą one z rozważań Deleuze'a i Guattariego - przede wszystkim z tych, zawartych w dziele "Co to jest filozofia?". (Część "historyczno-filozoficzna" nabierze większego znaczenia przy kolejnych postach, w związku z czym można darować sobie lekturę pierwszej części tego wpisu, by wrócić do niej w dogodnym momencie. Mogą również to zrobić ci, którzy mieli okazję zapoznać się z moim tekstem na konferencję lub znają wspomnianą książkę. Umieszczam ją tutaj tylko dla porządku wywodu.)
DELEUZE'A I GUATTARIEGO KONCEPCJA SZTUKI
Filozofowie ci określają dzieło sztuki jako podtrzymującą siebie samą kompozycję wrażeń, będących blokami perceptów i afektów. Cóż jednak kryje się za tą zbitką pojęć?
Percept nie jest percepcją jakiegoś przedmiotu posiadaną przez jakiś podmiot (czy to twórcy, czy odbiorcy). Jest skonstruowaną przez artystę i istniejącą samą w sobie wizją – stworzoną nie w oparciu o przeżycia, czy pamięć autora, ale w wyniku spotkania z Chaosem, z czystym Życiem. Percept czyni „odczuwalnymi nieodczuwalne siły, które wypełniają świat i działają na nas”. Filozofowie nazywają percept nieludzkim krajobrazem. Za przykłady niech posłużą: sąd z „Procesu” Kafki, wrzosowisko u Hardy’ego, ocean u Melville’a, miasto u Virginii Woolf - wszystkie one istnieją samodzielnie, zachowują w sobie jakąś porę dnia, ciepło jakiejś chwili, albo gęstość powietrza, których nie przyzywają z naszej pamięci, ale wydobywają z samych siebie.
Podobnie jak percept nie jest percepcją, tak samo afekt nie jest uczuciem czy doznaniem. Nie pochodzi on z pamięci autora, nie odwołuje się również do pamięci odbiorcy, ale jest skonstruowanym (jako nowe) lub odkrytym (jako zapoznane) przez artystę nieludzkim stawaniem-się człowieka. Za przykład niech posłużą: stawanie-się-słonecznikiem u van Gogh’a albo stawanie-się-wielorybem w „Moby Dicku” Melville’a. Deleuze i Guattari piszą: „[n]ie jesteśmy w świecie, raczej stajemy się wraz ze światem, stajemy się poprzez kontemplowanie go. Wszystko jest widzeniem, stawaniem się. Stajemy się uniwersum. Stawanie się zwierzęciem, rośliną, molekułą, stawanie się zerem.”
Warto, w tym momencie, powiedzieć kilka słów na temat stawania się. Nie jest ono fantazją czy snem, jest całkowicie realne. W stawaniu się zwierzęciem nie chodzi o jego naśladowanie czy udawanie. Oczywiście człowiek nigdy „naprawdę” nie będzie zwierzęciem. Ale nie o to chodzi w stawaniu się – nie jest ono utożsamieniem się. Alternatywa: albo (coś) udajesz albo (czymś) jesteś jest fałszywa. Stawanie się produkuje wyłącznie samo siebie i nic innego. Prawdziwą realnością jest wyłącznie stawanie się. Człowiek, zwierzę czy roślina nie są żadnymi zamkniętymi „monadami”, nie mają u podłoża żadnej niezmiennej substancji, nie są punktami, ale raczej liniami, „bytami otwartymi”, nieustannym stawaniem się – bez progresu czy regresu, a także bez celu. Stawanie się nie jest ewolucją: nie przebiega pomiędzy „pokrewnymi” (powiązanymi filiacją) „seriami”, ale „seriami” heterogenicznymi (stajemy się w wielu różnych „kierunkach”). W kontekście sztuki, nieco upraszczając, można rozumieć stawanie-się jako odantropologizowaną wersję hermeneutycznej fuzji horyzontów.
W jednym ze swych wczesnych dzieł Deleuze rozróżnia stawanie-się-aktywne i stawanie-się-reaktywne, w okresie „Kapitalizmu i schizofrenii” zastąpione podziałem na molekularne i molowe – przy czym prawdziwym stawaniem się, tym które powyżej omówiłem, zostaje nazwane tylko to pierwsze (aktywne, molekularne). Stawanie-się-reaktywne jest złudnym stawaniem się, jest zetknięciem z siłami, które powodują, że linie ujścia, po których przebiega stawanie się, zostają zwrócone do wewnątrz i „byt” zamiast „rozwijać” się, ulega petryfikacji. W „Anty-Edypie” pojęcia te wykorzystane zostają w teorii społecznej: Deleuze i Guattari twierdzą, że człowiek „z natury” jest aktywny, istnieje w nim pewna nadwyżka, „pragnienie” nowego, pragnienie tworzenia. Jest to energia, na której pasożytuje maszyna społeczna. A przy tym ta „energia” jest „rewolucyjna” i o tyle zagraża maszynie społecznej. Płynność i pełnia pragnienia sprawiają, że państwo zaczyna je represjonować oraz nieustannie je ukierunkowywać w społecznie wzmacniane zachowania, takie jak np. konsumeryzm. W ten sposób, zamiast zmieniać, poprawiać stosunki społeczne, podtrzymujemy te już istniejące. Zamiast być aktywni jesteśmy reaktywni. Już w tym momencie widać, że sztuka, z uwagi na swój związek ze stawaniem się, ma swój wymiar polityczny.
Taka kompozycja perceptów i afektów, która podtrzymuje i trwa sama w sobie to wrażenie. Ono również jest niezależne od swojego twórcy i aktualnego widza. Bloki wrażeń nazywane są przez tych filozofów również pomnikami – przy czym zaznaczają oni, że działają one nie poprzez pamięć, ale fabulację. Pomnik nie upamiętnia tego, co przeszłe, ale zwraca wciąż trwające wrażenie ku przyszłości. „Pisząc nie wykorzystujemy wspomnień z dzieciństwa, ale dziecięce bloki, będące stawaniem-się-dzieckiem teraźniejszego.” Tak jak percept przeciwstawia się percepcji, a afekt doznaniom i uczuciom, tak wrażenie przeciwstawia się mniemaniu. Artysta odrywa wrażenie od mniemania.
Pozostało już tylko wyjaśnić czym jest płaszczyzna kompozycji. Filozofowie określają ją jako nieskończone pole sił, „świat przed ludźmi, nawet jeśli został stworzony przez człowieka”. Nie jest ona czymś założonym z góry, ale powstaje w miarę tego, jak dzieło rozwija się. Płaszczyzna kompozycji jest komplementarna wobec kompleksów wrażeń, współistnieją one, jedna nie może rozwijać się bez drugiego. Jest ona swego rodzaju podłożem dla bloków wrażeń. O ile te ostatnie są skończone, o tyle ta pierwsza próbuje osiągnąć nieskończoność, by w ten sposób dotrzeć do tego, co Deleuze nazywa Chaosem.
Sztuka istnieje tylko o tyle, o ile istnie kompozycja. Komponuje się zaś z uwagi na pewien problem. Ten zaś jest wyrażany poprzez wrażenia. I sam ten problem jest ważniejszy niż udzielona na niego odpowiedź.
Przeciwnie rzecz ma się w kiepskiej sztuce, sztuce mniemań. Tam liczy się odpowiedź. Taka sztuka jest również inaczej zbudowana: zamiast z wrażeń, składa się z mniemań, które są takimi funkcjami percepcji i doznań, że mogą przynależeć do każdego, bo chociaż związane z obszernym strumieniem mniemań autora, to albo są podzielone tak, że przerzucają się na postacie, albo ukryte, by odbiorca mógł ujawnić mniemania własne. Deleuze i Guattari wyjaśniają to przykładzie pisarstwa: do stworzenia powieści nie wystarczają własne percepcje i doznania autora, albo te pochodzące ze wspomnień i archiwów, podróży i złudzeń, od dzieci i rodziców, nie wystarczają interesujące postaci (te, które się spotkało i ta sam autor) oraz sklejające to wszystko w całość mniemania. „Powieści” złożone z wymienionych wyżej elementów to powieści dziennikarskie, reportaże: „sztuka” infantylna i okrutna. „Niczego się nam nie oszczędza pod nieobecność pracy rzeczywiście artystycznej.” Nie chodzi tu jednak tylko o „sztukę” środowiskową czy pamiętnikarską – podobna bezpłodność manifestuje się u „wszystkich epigonów awangardy i abstrakcji, wegetujących na płaszczyznach stworzonych przez innych”. „Sztuka mniemań” jest petryfikująca, molowa, czyni stawanie się reaktywnym.
PROBLEM CIELESNOŚCI NA PRZYKŁADZIE OBRAZÓW ZDZISŁAWA BEKSIŃSKIEGO
Jednym z problemów, na jakie natrafia współczesność, jest problem cielesności - jej granic i możliwości ich przekraczania, deterytorializowania ciała, cielesnego stawania-się. Ten teren od pewnego czasu eksploatuje antropologia i gender studies, ale nie pozostaje on obcy również sztuce. Podejmował go m.in. australijski performer Stelarc oraz (znany z projektu ksenomorfa, do filmu "Obcy - ósmy pasażer Nostromo") Hans Rudolf Giger. Ten wpis chciałbym jednak poświęcić naszemu rodzimemu artyście - Zdzisławowi Beksińskiemu.
Już jego najwcześniejsze dzieła podejmują problem ciała - choć jeszcze w dosyć ograniczonej formie. Dominują tam elementy perwersyjne, sado-masochistyczne. Ciała są torturowane, związywane, ściskane, ograniczane. Efekt, który potem zostanie osiągnięty za pomocą zupełnie innych środków, tu jest uzyskiwany poprzez blokowanie, zamknięcie. Ciało zmienia się, ale pozostając na własnym "terytorium", trwając we własnej indywidualności. Deformacje wiążą się z bólem i to jemu służą. Sama przemiana ciała jest na drugim planie, ma jedynie służyć wyłuskiwaniu cierpienia. Ale to cierpienie, ten ból - choć tak okrutne, wciąż są bardzo ludzkie, bardzo subiektywne.
Ten temat, temat cierpienia, będzie wciąż powracał, ale zmieni się jego sens.
Kolejny okres twórczości Beksińskiego zwany jest okresem fantastycznym, ze względu na symbolikę i nastrój, po jakie sięga artysta. Ale lepiej byłoby powiedzieć, że to okres, w którym natrafia on na problem deterytorializacji (nie tylko cielesnej). Jego obrazy przedstawiają percepty świata, w którym człowiek jest tylko obcym dodatkiem. Świata przed człowiekiem, bez człowieka lub - o wiele częściej - świata po człowieku, gdy pozostałości po nim powoli wchłaniane są przez Chaos.
Temat ciała nie znika, ale przekształca się. Nie chodzi tu już o ludzkie ciało, mające wyrażać ból, ale o ciało, które przestaje być ludzkie. Ciało, które staje-się, które zatraca swoją indywidualność i odrębność. Już nie zablokowanie i zamknięcie, lecz otwarcie się na to co obce.
Ciała ludzkie łączą się ze sobą, tworząc pozbawioną indywidualności wielo-jedność. Nie ma już "ja", ani "my" - słowa przestają mieć jakikolwiek sens, ciało milknie. Tego, co się z nim dzieje nie jest w stanie wyrazić żaden język, żadne słowa, które znamy - możemy tylko widzieć i stawać-się w raz z nimi.
"Postaci" na obrazie przytulają się niczym kochankowie - ale ta komunia ciał, do jakiej dochodzi sprawia, że nie sposób już powiedzieć, czy to dwoje ludzi, czy jedna, dziwaczna istota, otulająca samą siebie. Dwojga stawanie-się-jednym, stawanie-się-sobą-nawzajem. Ciało tyleż samo chore, co pełniejsze niż nasze własne.
Drugi z obrazów przedstawia już nie dwoje, ale tworzący jedność "tłum". Ciągnący się w nieskończoność i rozbijający się o mur - nie w wyniku własnej ślepoty, ale nieustannego naporu, z tyłu. Bezwolne i bezmyślne stado, które pędzi ku własnej zgubie. Zatrata indywidualności jest tu totalna - ręce, nogi, głowy gubią się w nieprzebranej wielości, przechodzą z jednego ciała do drugiego, są zawsze w nadmiarze. Ale jest tu też niesamowita dynamika - czysty, organiczny ruch, jakiego nie byłoby w stanie podjąć pojedyncze ciało.
W tym okresie powraca jeszcze motyw deformacji indywidualnego ciała, ale nie dzieje się to już ze względu na cierpienie, które ma zostać wyrażone, ale po to, by sprawdzić jak daleko da się nagiąć granice. Chociaż widok postaci na obrazie może wywoływać ból, to ona sama już go nie odczuwa. Jej zdegenerowane ciało oswoiło się ze swoją egzystencją, zapominając o swym ludzkim pochodzeniu. Zabandażowana, okrwawiona głowa wyraża tylko jedno - brak twarzy, brak człowieka.
To jednak wyłącznie moment przejścia, do zupełnie nieludzkich połączeń, które pojawiają się później. Ciała nie łączą się już między sobą, nie łączą się nawet z tym, co organiczne (postać na obrazie przypomina coś pomiędzy człowiekiem, a zwierzęciem: psem i pająkiem w jednym), lecz z architekturą lub z maszyną. Ta ostatnia kombinacja przypomina Gigera, którego prace plastyczne często podejmowały temat scalenia tego, co naturalne i tego, co mechaniczne. U obu autorów często występuje również symbolika śmierci, co może sugerować połączenie między tym co żywe i martwe. Deterytorializuje się już nie konkretne ciało, ale cielesność, organiczność w ogóle. Jeśli pojawia się tu cierpienie, to nie jest to już cierpienie ludzkie, cierpienie jakie znamy. Nie gra ono też głównej roli - to nie ze względu na nie ciała są deformowane. Pierwszeństwo ma tu cielesność i jej stawanie-się, udręka jest tylko przypadkowym elementem. Jest też słaba. Te ciała już nie krzyczą z bólu, lecz przyjmują go obojętnie i milcząco, jako coś na stałe wpisanego w ich kondycję, coś naturalnego, coś z czym dawno już się oswoiły.
Najwspanialsze studium owej deterytorializacji organizmu Beksiński uzyskuje tworząc niesamowite percepty otwartych ciał. Kontury na obrazach są systematycznie usuwane, jak gdyby giną we mgle. Nie ma już granicy pomiędzy ciałem i tłem, ciało zlewa się z tłem - z chmurą, niebem, ziemią. To już nie postać i rozciągający się za nią pejzaż, już nie twarz i panorama, którą podziwia, ale stawanie-się-krajobrazem ciała. Otwarcie na nieskończony kosmos i zatracenie subiektywnej perspektywy (co wcale nie oznacza oglądu obiektywnego).
Dobra, jestem po pierwszym glębszym czytaniu tj. zrobiłem szkic notatek. Dziś już za późno aby odpisać. Mam za to proźbe. Mógłbyś troche przybliżyć pojęcie deterytorializacji ciała - czym to coś jest? Najlepiej jakbyś odwołał sie do pewnych bazowych doświadczeń. Zacznij może - "Z pewnością każdy z nas był kiedyś w sytuacji, w której ...". Uwagi i pytania będą jutro.
OdpowiedzUsuńAdaś - dostałeś mój artykuł, w którym był akapicik o "różnych estetycznych modyfikacjach ciała", więc już powinno Cię to nieco naprowadzać.
OdpowiedzUsuńPo drugie: jeśli uważnie czytałeś część teoretyczną to powinieneś zwrócić uwagę na takie sformułowania jak "nieludzki" - podkreślają one własnie to, że "nikt z nas nigdy nie był w takiej sytuacji". (Żadnego zmysłu wspólnego, żadnego zdrowego rozsądku - jesteśmy w dziedzinie myślenia!)
Ale rozumiem, że termin, z którym ja się już "oswoiłem", może dla innych być niezrozumiały. Postaram się jakoś krótko go rozjaśnić (pamiętaj jednak, że upraszczam).
Pomyśl najpierw o terytorium. Każdy "byt" zajmuje pewne terytorium (nie chodzi o nic przestrzennego, już prędzej o strukturę a la strukturalizm). Za przykład niech posłuży nam społeczeństwo: mamy pierwotną wspólnotę - da się wskazać na pewne "elementy", które decydują o tym, czy coś jest taką "strukturą" czy nie. Ale ta struktura może się zmienić. "Trochę dlatego" Deleuze i Guattari używają pojęcia "terytorium" - lepiej oddaje ono sens. W tej "strukturze" zawsze istnieją "linie ujścia" - są to "elementy" odpowiedzialne za jej przekształcenie. Terytorium ulega deterytorializacji, a następnie ponownie się reterytorializuje, ale nie jest już tym samym. Prymitywna wspólnota reterytorializuje się w despotyczne państwo, a to następnie w ponadnarodowe rządy kapitału.
Ale nie tylko społeczeństwa mogą ulegać takim "przemianom".
Pomyśl o ewolucji twórczej Bergsona. Cały wszechświat składa się z takich, nieustannie zmieniających się, bytów.
Deterytorializacja ciała oznacza możliwość "rozwinięcia", przemiany naszej aktualnej cielesnej kondycji. Może to się odbywać na różne sposoby - i na różne z nich zwraca uwagę sztuka. Np. literatura cyberpunk czy Giger stawiają na "poszerzenie" naszej cielesności o to, co mechaniczne: elektroniczne gałki oczne, mózg bezpośrednio połączony z internetem, protezy wzmacniające siłę naszych mięśni i itp. cyberwszczepy. Obejrzyj sobie performance Stelarca.
A poza sztuką problem deterytorializacji ciała to np. kwestia transseksualności.
Drobne sprostowanie:
OdpowiedzUsuńNapisałem wczoraj coś, co "zawodowemu deleuzianiście" od razu mogłoby się rzucić w oczy. D&G nie zastępują pojęcia struktury pojęciem terytorium (jak mogło to wynikać z mojego tekstu) ale pojęciem maszyny abstrakcyjnej. To maszyna abstrakcyjna zakreśla pewne terytorium ("generuje" wówczas maszynę konkretną), a także zawiera mechanizmy odpowiadające za deterytorializację (linie ujścia).
Pytałem o pojęcie deterytorializacji ciała, mimo, że mam jakieś mgliste jego ujęcie - po obejrzeniu wywiadów z Stelarciem i Zombie Boyem -
OdpowiedzUsuńbo dla mnie ten temat jest za bardzo abstrakcyjny i chciałem abyś go przybliżył. Wiesz - twoje teksty są mocno nasycone pojęciami z pism, które czytasz i dlatego czasem trudno przyswajalne. Chciałem abyś troche "zszedł na ziemię".
Rozumiem, że pojęcie deterytorializcji ciała dotyczy możliwości przemian i rozwoju ludzkiego ciała poprzez połączenie go np. z elektroniką, elementami mechanicznymi. Ok, wszystko jasne - ale to kwestie, które zawitają do naszego świata na skalę masową w przyszłości. Nie wiem za bardzo w jaki sposób ten problem dotyczy nas już teraz. Ja sobie nigdzie nic nie wszczepiam, a moje ciało o ile się zmieniło to tylko na skutek naturalnego wzrostu. Może wyjde na ignoranta, ale nie rozumiem o co to wielkie halo. Twój przykład z piertwoną wspólnotą też nie wiele pomógł. Rozumiem, że na przestrzeni wieków struktura społeczna zmienia się,ale jaka nastąpiła zmiana ciała na przestrzeni tego samego okresu? Czym sie różnią nasze ciała od ciał starożytnych Greków? Statystycznie jesteśmy wyżsi, i zmieniły się kanony piękna, ale co poza tym?
Troche sceptycznie zacząłem - ale to chyba ci nie zaszkodzi:) Chodzi mi o to jak problem deterytorializacji ciała dotyczy nas tu i teraz w sposób egzystencjalnie istotny, a nie ze względu na ciekawość tj. jak to świat może będzie wyglądał za 100 lot kiedy zrobimy sobie implanty w mózgu itd. Może za dużo wymagam?
Słuchaj - deterytorializacja ciała (co, moim zdaniem, pokazuje dobrze Beksiński) nie musi dotyczyć tylko techniki (która dziś już nie jest dla nas niczym niezwykłym).
OdpowiedzUsuńPomyśl np. o chrześcijańskim ascecie, który z uwagi na wrogość tej religii (żeby uniknąć jałowego sporu dodajmy: przynajmniej w jej średniowiecznej formie) wobec świata zmysłowego ogranicza swoje ciało, umartwia je, głodzi, blokuje jego popędy. Taka praktyka może być problemem: czy to odpowiedni dla człowieka kierunek rozwoju? Zanegowanie swojej cielesności?
Można próbować przywoływać również jakieś zwyczaje pierwotnych społeczności, w których człowiek (np. wojownik) próbuje upodobnić się do zwierzęcia.
Ale wróćmy do "deterytorializacji technicznej". Czy rzeczywiście mówi ona o świecie "za sto lat"? Jeśli tak, to czemu Habermas i spółka już próbują wskazać jakiś nienaruszalny rdzeń natury ludzkiej, którego nie można zmieniać?
Jeśli konieczne chcesz to przykleić do konkretu to pomyśl o operacjach zmiany płci, ciąży w sztucznym łożysku, albo takich naprawdę "przesadzonych" piercingach itp. (słyszałem o kolesiu, który mega upodobnił się do kota itp.)
Albo jeszcze inaczej: transfuzja krwi w celu uratowania życia osoby po wypadku - dla nas coś banalnego, dla światków Jehowy niedopuszczalne naruszenie integralności cielesnej. My możemy na to machnąć ręką, oni w sumie też - oboje odpowiedzieliśmy sobie na ten problem. Ale zadaniem dobrej sztuki nie jest odpowiadać na problemy, ale je ukazywać. Odsłaniać je w czymś, co uznaliśmy za oczywistość.
Wróćmy do operacji zmiany płci - to dobry przykład, bo właśnie jesteśmy na etapie usunięcia oczywistości. Nasza dotychczasowa, europejska i chrześcijańska kultura mówi: nie. I to było czymś oczywistym. Ale dziś już tak nie jest. Może dla Ciebie czy niektórych to dziwactwo albo "wygłup" - ale dla osoby, która myśli (i jeszcze nie zdecydowała) o tej operacji to realny problem.
Problem: jak zmienia się nasza świadomość, tożsamość, podmiotowość wraz ze zmianami ("nianaturalnymi") naszego ciała?
(Np. zanim pojawiły się gender studies nie było mowy o rozróżnieniu na płeć biologiczną i kulturową, a tym samym o ewentualnym konflikcie między nimi.)
A co do Beksińskiego - pomyśl sobie o tym też po bergsonowsku. Intelekt dzieli świat na pewne stałe elementy, a faktyczna rzeczywistość (trwanie) jest pewnym niepodzielnym kontinuum, do którego możemy dotrzeć dzięki intuicji - wg Bergsona. Bagiński pokazuje, że również dzięki sztuce - sztuka może ukazać nam ten świat poza "ustatecznieniem" go przez "intelekt".
Mam nadzieję, że trochę rozjaśniam :) jeśli dalej masz wątpliwości, to pisz... Tym bardziej, jeśli jeszcze mocniej komplikuję, zamiast tłumaczyć.
Spodziewałem się, że prędzej czy później zrobię ten błąd... W ostatnim zdaniu przedostatniego akapitu chodziło mi oczywiście o Beksińskiego, a nie Bagińskiego :)
OdpowiedzUsuńAch... Czytałem dziś jeszcze raz twoje komentarze i muszę jeszcze coś dopowiedzieć (i nauczyć się ograniczać wypowiedź ;) ).
OdpowiedzUsuńNapisałeś "Rozumiem, że na przestrzeni wieków struktura społeczna zmienia się,ale jaka nastąpiła zmiana ciała na przestrzeni tego samego okresu?"
No właśnie dotychczas nie było możliwości zbyt wielkiego ingerowania w ciało (poza wspomnianym ascetyzmem), dlatego też nie stanowiło to problemu. Cały "trick" z problemami polega na tym, że może pojawić się nowy, a nie, że istnieją tylko te odwieczne. Teraz gdy pojawiają się pewne nowe możliwości pojawiają się też pytania z nimi związane.
Pomyśl jeszcze o "Procesie" Kafki. Napisał go w przed dzień powstania wielkich, XX-wiecznych autorytaryzmów. Czemu nikt wcześniej nie pisał o czymś takim? Bo warunki nie pozwalały na wyłonienie się takiej możliwości. Z drugiej strony: zauważ: w momencie, w którym pisał nie było jeszcze nazistowskich Niemiec, ani Stalinowskiej ZSRR. Ktoś mógł wtedy powiedzieć: może i to ciekawa książka, ale co mnie obchodzi świat za 100 lat? A ten świat był już u progu...
Rozumiem, że aby dane dzieło mogło zostać uznane za dzieło sztuki musi się składać z perceptów. Na razie skupie się na nich, o afektach kiedy indziej. Na oznaczenie perceptów bierzesz dwa kryteria jak rozumiem. Pierwsze dotyczy genezy – powstanie na skutek kontaktu z Chaosem, drugie odbioru – czynienie odczuwalnym nieodczuwalnych sił. No i oczywiście to, że percept to nie percepcja – ale to tylko negatywne kryterium.
OdpowiedzUsuń1. Co jednak z perceptem, który powstał na skutek kontaktu z Chaosem, ale nie czyni odczuwalnym niczego nowego, bo np. ktoś jest niewrażliwy, albo po 100 latach dzieło sztuki zawierające dany percept zostało przysposobione przez kulturę masową, albo nawet nie przez nią – ale przeze mnie jako odbiorcę konkretnego i owo dzieło już we mnie niczego nowego nie wzbudza. Czy to znaczy, że dzieła sztuki się eksploatują, ze względu na przemijającą „moc” ich części składowych? – ich energia życiodajna się kończy kiedy przestają czynić odczuwalnymi nieodczuwalne siły? Może istnieją takie, które zawsze nas będą otwierać na nowe siły, i dopiero one są prawdziwymi dziełami sztuki? Czyli jeśli coś naprawdę powstało poprzez kontakt z Chaosem to zawsze musi w nas wzbudzać odczuwanie tego co nieodczuwalne. Albo po prostu po zużyciu pewne dzieła nie należy już uznawać za dzieła sztuki. Albo definicja jest błędna.
2. Drugi problem to sytuacja, w której ktoś poprzez kontakt z dziełem sztuki doświadcza czegoś nowego, ale to dzieło nie powstało na skutek kontaktu z Chaosem – może to pamiętnik kogoś kto przywołuje swoje przeszłe przeżycia i myśli. Dla mnie jednak – ze względu na to, że pochodze z innej kultury i innej epoki - może ów obraz, pamiętnik, zdjęcie być objawieniem. Co ma do rzeczy w ogóle to czy dane dzieło powstałe poprzez kontakt z Chaosem czy nie. Nawet jeśli pijany, chory psychicznie, albo pedantyczny matematyk napisał dany aforyzm, to co to ma do rzeczy skoro ów aforyzm przemienił moje życie.
3. Z drugą łączy się kolejna sprawa - jak odróżnić realne siły do urojonych. Np. – ktoś może podziwiać te same obrazy Beksińskiego, które ty interpretujesz i stwierdzić, że uczyniły one dla niego odczuwalną Bożą miłość. Załóżmy dodatkowo, że osoba ta do tej pory była zajadłym ateistom, ale nagle doświadczyła oglądając tych obrazów czegoś całkiem nowego i niepowtarzalnego, np. widząc te okaleczone i zdeformowane ciała ludzkie, które nawzajem do siebie przylegają można pomyśleć, iż ktoś im to uczynił (albo one sobie same) ze względu na brak miłości – albo na skutek tej „strasznej” kultury oświecenia, która swoją nauką, technologią i ideologią zniewala ludzi. Tylko Bóg mógłby ocalić te chore i okaleczone istoty..itd.. Interpretuje on teraz, iż nowa siła, która cały czas na niego oddziaływała, a której on nie był świadomy to miłość Boga do stworzenia. Czy jego interpretacja jest słuszna? Piszesz, że nie chodzi po prostu o siły, ale o siły, które wypełniają świat i działają na nas. Jak jednak odróżnić nieodczuwalną do tej pory siłę, która działa rzeczywiście, od takiej, która jest urojeniem?
OdpowiedzUsuńOgólnie moje pytania dotyczą więc kryteriów uznania czegoś za percept, a tym samym pośrednio za dzieło sztuki – co jest o tyle trudne, że nie jest on percept percepcją. Czy wzbudzanie odczuwania nieodczuwalnych sił jest konieczne aby uznać coś za percept? Jeśli tak to co ze "spowszedniałymi" dziełami sztuki? Poza tym to jak odróżnić rzeczywiście działające siły od urojonych? Czy powstanie perceptu na skutek kontaktu twórcy z Czystym życiem jest konieczne dla nazwania danego dzieła dziełem sztuki?
Ogólnie chyba chodzi o kryterium nowości. To co dla jednych jest zwykłe dla innych może być ciekawe i odwrotnie. Arysta tworzący na bazie swoich niezwykłych doświadczeń może nie zostać zrozumiały - może dlatego, że publika jest licha, a moze dlatego, że tworzy pierdoły. Zaś ktoś po prostu relacjonujący swoje życie, może zostać odebrany jako otwierający nowe obszary rzeczywistości.
Czy może znowu tworze sztuczne opozycje? :)
Dzięki za wytrwałość w komentowaniu ;)
OdpowiedzUsuńAd.1) Najpierw spróbuję odpowiedzieć tak, jak rozumiem Deleuze'a a potem co sam o tym myślę. "Coś nowego" to kategoria ze świata empirycznego, zaś Chaos, to kategoria z poziomu transcendentalnego. Jako kantysta już powinieneś wiedzieć o co chodzi ;) ale rozwinę: percepty mają pozwolić nam "zobaczyć" siły genetyczne działające w polu transcendentalnym. Posłużę się wcześniejszym przykładem społeczeństwa: nie chodzi o ukazanie nowego społeczeństwa, a kiedy się ono przyjmie o utracenia przez dzieło statusu dzieła, ale o ukazanie tego wszystkiego co odpowiada za to, że dana "struktura" (a właściwie: maszyna) jest społeczeństwem oraz co odpowiada za jej deterytorializację, zmianę. Upraszczając: percept ma nam pozwolić "zobaczyć" warunki możliwości.
Dlatego też w tym miejscu nie ma mowy o dezaktualizacji dzieła - bo nie chodzi o poznanie empiryczne tylko teanscendentalne.
[Aha: Chaos i niewidzialne siły to - powiedzmy, żeby się nie rozwodzić - to samo.]
ALE: dezaktualizacja może nastąpić z uwagi na problem: coś przestało dla nas (jako społeczeństwa lub dla mnie - jako jednostki) być problemem i o tyle dane dzieło już nie "fascynuje". (Możemy przypuszczać, że ateistę typu Dawkinsa nie będzie poruszało jakieś dzieło podejmujące problemy teologiczne.)
Teraz coś ode mnie: od jakiegoś czasu już mnie zastanawia ta kwestia. Na chwilę obecną wydaje mi się, że jest coś na rzeczy w tej utracie "dziełowości" ;) przez dzieło sztuki. Pewne dobre książki czy filmy, powszechnie uznawane za wielkie dzieła sztuki, z którymi zetknąłem się w młodości (taki już stary jestem ;)) bardzo na mnie wpłynęły, pomogły mi się rozwinąć. Ale dziś już bym po nie nie sięgnął - lub, po zrobieniu tego, odłożył z niesmakiem.
Można argumentować, że były to tak naprawdę kiepskie dzieła. Ale zastanawiam się, czy jednak jakiś rodzaj "relatywizacji" wartości dzieła. Ale to na razie "hipoteza robocza".
Ad.2) Przed chwilą jedną ręką wprowadziłem relatywizm ;) teraz będę go - drugą - "egzorcyzmował". A tak serio - postanowiłem odpowiadać bez zaglądania do kolejnych pytań. Teraz widzę, że twoje 2-gie pytanie pomogło mi nieco rozwiązać mój problem. Potraktuj to nie jako dwie sprzeczne wypowiedzi, ale "zapis procesu myślenia".
To, że coś wpłynęło na twoje życie, że ma dla Ciebie wartość, nie oznacza, że to coś jest (lub nie jest) dobrym dziełem sztuki. To jakaś dodatkowa, zewnętrzna wobec sztuki wartość. Dzieło sztuki przecież może być ponadto czymś innym: pamiątką (ma wówczas dla Ciebie wartość sentymentalną), zabytkiem (ma wartość jako świadectwo historyczne), czy rozrywką (można i "uczyć" i "bawić"). Dzieło sztuki, tak jak je za Deleuzem rozumiem (a w artykule rozwijam tę tezę w sporze z Benjaminem) jest dobre wówczas, gdy ma wartość wyłącznie wewnętrzną, immanentną, czyli: wynikającą z kompozycji. To, że doznajesz przy tym czegoś jeszcze to poboczna kwestia. Ale i z drugiej strony: tym, dzięki czemu się rozwijasz, jest nie tylko sztuka. Także możesz przeczytać pamiętnik, który z uwagi na kompozycję będzie czymś miernym, ale z uwagi na np. pewną nowość informacji, dla Ciebie będzie czymś wartościowym.
Ad. 3) Dzieło sztuki jest oczywiście - idę tu za Umberto Eco - dziełem otwartym i dopuszcza pewną (mniejszą lub większą: to zależy od kompozycji) dowolność, wielość interpretacji.
OdpowiedzUsuńNie pokazałem tego tutaj, bo ograniczyłem się do pewnego zagadnienia, ale inne dzieła Beksińskiego sugerują właśnie jakiś wymiar religijny - przynajmniej jako problem. O tyle taka interpretacja byłaby dopuszczalna.
Pytasz jak odróżnić rzeczywistą siłę od urojonej. Trochę zalatuje szkolnym pytaniem "co autor miał na myśli?" - ale tylko trochę: bo kryje się tu pewien istotny problem (planuję go poruszyć kiedyś przy tekście o Nietzschem). Na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że interpretacja na pewno musi uwzględniać pewne wyróżnione elementy dzieła oraz kompozycję całości, tzn. musi być holistyczna - nie można sobie wybrać jednego elementu i skupiwszy się na nim iść pod prąd sensowi całości.
Kiedy siła jest rzeczywista, a nie urojona? Hmm... Krążę wokół pewnych pojęć, ale... Nie da się tego uniknąć... Kiedy percept istnieje dzięki zasadzie immanentnej, kiedy podtrzymuje sam siebie, tzn. to w nim, a nie w odbiorcy są takie a takie elementy.
Jak to odróżnić? To już - tak mi się wydaje - kwestia pewnego "wychowania estetycznego". Ale też tego, czy dana siła pozwala nam stawać-się-aktywnymi, czy sprawia, że stajemy-się-reaktywni. Przy reaktywności kładłem nacisk na petryfikację, ale nie tylko o to chodzi. Coś reaktywnego może być czymś dla nas nowym i o tyle - zdałoby się - rozwijającym, ale tak naprawdę osłabia nasze "siły witalne". Przypomnij sobie Nietzscheańską krytykę chrześcijaństwa: dla Greków i Rzymian chrześcijaństwo było czymś nowym, ale Nietzsche pokazuje, że było reaktywne, i - chociaż nowe - przez to degenerujące, osłabiające.
Przy tej podanej przez Ciebie interpretacji obrazów Beksińskiego: trzeba patrzeć na "długofalowe" skutki [ale wina może leżeć zarówno po stronie autora, czyli dzieła, jak i odbiorcy].
Ad. końcówka twojego komentarza) Na część pytań już Ci odpowiedziałem - np. co się tyczy nowości. Chaos, niewidzialne siły czy Życie nie mają oznaczać jakiejś empirycznej nowości, ale mają odsyłać do pola transcendentalnego (albo Bergsonowskiej rzeczywistości tak jak ją ujmuje intuicja).
Istotniejsze są twoje ostatnie przykłady. Mogło to wynikać z mojego tekstu, przyznaję, ale nie jest tak, że dzieło "pamiętnikarskie" od razu oznacza sztukę mniemań. Ktoś może napisać książkę na podstawie swojej biografii, a przy tym będzie to dobre dzieło sztuki: musi w tym celu jednak komponować z uwagi na pewien problem oraz "wydobyć" Życie z tego, co przeżył.
Z drugiej strony dzieło może pozwalać stawać-się, ale być kiepsko wykonane, kiczowate. Deleuze i Guattari omawianie koncepcji stawania-się rozpoczynają przykładem filmu klasy B. Myślę, że nie robią tego bez powodu, ale usiłują coś pokazać: dzieło "kiczowate" (kiepsko wykonane z powodu niedostatku kunsztu) może mimo tego być wartościowe.
Rozumiem, że mogłem nie rozwiać wszystkich wątpliwości. Cały czas się tego uczę i może jeszcze to i owo powiedziałem zbyt niejasno. Jeśli tak było: wskaż mi te momenty, a ja postaram się jeszcze raz, tym razem lepiej, to napisać.
Sztukę trzeba przeżywać. Tym bardziej jeśli chodzi o Beksińskiego:)Taka była pierwsza myśl po zaglądnięciu na ten blog i przejrzeniu zamieszczonych obrazków. Po przeczytaniu jednak teksu dochodzę do wniosku, że opowiadanie o sztuce też może być sztuką:) Cieszę się, że tu zaglądnąłem.
OdpowiedzUsuńPaskuda
Wielkie dzięki za tę opinię! Rad jestem, że mój wpis nie odstrasza od "teoretyzowania" o sztuce :)
Usuń... sztuka i jej analizowanie to spore wyzwanie ... bardzo ciekawie się Was czyta :)...
OdpowiedzUsuń...zapomniałam się podpisać:)
OdpowiedzUsuńWredna :)
Was? Ależ ja sam jeden, jak palec jestem ;) Chyba, że "was obywatelu" ;)
OdpowiedzUsuńDzięki za koment.
Jaki sam ;)... a Adam i jeszcze pan:) Paskuda;) pzdr. W:)
OdpowiedzUsuńJeśli sprawiłeś, że ktoś interesuje się tym co napisałeś i żywo to komentuje:)... to staje się częścią artykułu:)... Dlatego Was obywatelu ;)
OdpowiedzUsuńWredna:)
Domyśliłem się, że chodziło jeszcze o komentujących, ale pozwoliłem sobie na mały żarcik ;)
OdpowiedzUsuń:)żarcików nigdy za wiele ;) pzdr.W.
OdpowiedzUsuńW każdym razie zapraszam jeszcze kiedyś na bloga :) Beksiński to naprawdę fascynujący malarz oraz prawdziwa kopalnia pomysłów i chciałbym o nim jeszcze coś napisać, ale pewnie nie wcześniej niż za 3-4 lata, nie chcę pisać na siłę.
OdpowiedzUsuńTo fakt, choc bardziej wlasciwe wydaje sie okreslenie inspiracji wynikajacej z tego ze obrazy maja w sobie cos bardzo magnetycznego, cos co sklania nas do nieco glebszej refleksji. Ot sztuka;) Mnie poruszaja wszystkie Jego obrazy ale szczegolnie obraz (niestety chyba nie ma nazwy) ten bez twarzy... Choc pamietam go z dziecinstwa to teraz jest dla mnie fajna analogia do obecnej sytuacji. Cos tam w tle sie zawalilo, to ktos jest samo, pewnie troche mimo wszystko cierpi, troche teskni. No ale czy napewno jest samotny?! W tym obrazie widze sporo nadziei, przemiany i stawania sie w nowym rozdziale...
OdpowiedzUsuńPisz Czlowieku na sile, super sie czyta a czekac tyle lat...
W obrazach Beksińskiego jest jakaś tęsknota za tym co było i co będzie... jest też sporo cierpienia przeplatającego się z nadzieją na lepsze jutro...
OdpowiedzUsuńDzień dobry, czy pierwszej części nie napisał Rafał Ilnicki w czasopiśmie "Sztuka i Filozofia" nr 41 str. 165-173
OdpowiedzUsuńNie zaglądałem tu od dawna. Numer 41 "Sztuki i Filozofii", jak łatwo sprawdzić, ukazał się w 2012 roku, a powyższy wpis w 2011 roku. (A bazuje on na wcześniejszym referacie, który prezentowałem na konferencji w Krakowie).
UsuńDzień dobry, czy pierwszej części nie napisał Rafał Ilnicki w czasopiśmie "Sztuka i Filozofia" nr 41 str. 165-173
OdpowiedzUsuń