piątek, 29 października 2010

Patriotyzm???

Chociaż starałem się ze wszystkich sił umknąć przed tym zagadnieniem - by nie mieszać się w całą tę gęstwinę płytkich uniesień, która, niczym pleśń, zaczęła pokrywać debatę publiczną - to jednak zostałem zagnany w ślepą uliczkę przez moich intelektualnych - tych żyjących - antagonistów (czy może raczej agonistów, jeśli sięgnąć do greckiego źródłosłowu) i chcąc nie chcąc zacząłem rozważać tę kwestię.


Patriotyzm - czym jest? Zgodnie z tradycyjną definicją słowo to oznacza miłość do ojczyzny. Myślę, że pierwszej składowej nie warto poświęcać zbyt wiele uwagi, ponieważ już nie jedno napisano o tym, żeby tę "miłość" rozumieć nie jako ślepą na wszystko, lecz dojrzałą - a to znaczy, przede wszystkim, krytyczną. Ważniejszy jest drugi komponent tej charakterystyki: ojczyzna. Można ją rozumieć zarówno jako "ziemię i krew" jak i jako kulturę. W obu wypadkach mamy jednak do czynienia z pewnym mitem, mitem zrodzonym przez panującą od wieków metafizykę obecności, mitem mówiącym, że istnieje jakaś niezmienna, aczasowa istota, esencja ojczyzny, podstawa tego, co świadczy o byciu prawdziwym mieszkańcem danego kraju. W wulgarnej wersji będzie to pochodzenie z ziemi i krwi przodków - przy czym im "czystsza" jest to krew, tym bliżej się jest rdzenia. Bardziej "cywilizowana" forma patriotyzmu przenosi tę podstawę w krainę ducha i mówi o kulturze, która zbudowana jest ze wspólnego języka, wspólnej historii, tradycji i - najczęściej - wyznania. Na ten trzon składają się kolejni władcy (lub kolejne rządy) dbające o interes swojego kraju, wychwalający go poeci i pisarze, uczeni i badacze, którzy wsławili go w świecie, znani i bezimienni żołnierze broniący go przed najeźdźcą, etc. W Polsce mamy choćby Mieszka I, Mickiewicza, Kopernika i rzesze powstańców. Wszystko się niby zgadza, więc czemu "mit"?

Termin ten nie ma tu oznaczać pewnego przednaukowego sposobu wyjaśniania, ale raczej pewien iluzyjny obraz rzeczywistości działający na korzyść jednych, a niekorzyść innych (przy czym jego kreacja może być albo świadoma, albo nieświadoma). Mit "Blut und Boden" ukrywa lub deprecjonuje fakt mającej miejsce, na przestrzeni wieków, migracji oraz mieszania się krwi - nie warto się przy nim dłużej zatrzymywać, gdyż dzisiejsza nauka pozwala na łatwe wykpienie całego tego "genetycznego patriotyzmu". O wiele trudniejsze jest jednak zdyskredytowanie mitu kulturowego, gdyż do oświecenia nie wystarczy tutaj żadna tabelka z danymi procentowymi, lecz potrzeba trudnego i żmudnego procesu rozumowania.

Zawsze wszystko najłatwiej wyjaśnić na przykładzie - weźmy zatem najbliższy nam: to, co nazywamy Polską. W 966 roku następuje Chrzest, potem mamy tu i ówdzie wojenki, Unię z Litwą, w 1410 Jagiełło nakopuje pod Grunwaldem Krzyżakom, w XVI wieku Kopernik dokonuje rewolucji w nauce, Kochanowski pisze fraszki, pod koniec XVIII wieku dochodzi do rozbiorów, ale nie ma co płakać, ponieważ pojawia się wielki wieszcz narodowy Adam Mickiewicz, dochodzi do powstań, Sienkiewicz pisze i pisze ku pokrzepieniu serc, aż wreszcie - z szabelkami w dłoni - wywalczamy sobie niepodległość, jednak na krótko: przychodzą Niemcy i dokonują ofiary całopalnej, później przeganiają ich nasi wschodni "bracia" wprowadzając w naszym kraju czerwoną (od krwi) gospodarkę centralnie sterowaną (bo ani socjalizm, ani komunizm to nie był), od której uwalnia nas, noszący imię legendarnego założyciela Polski, Wałęsa dokonując skoku (ostatnio się okazuje, że może nawet całej serii) przez płot. W ten sposób docieramy do dnia dzisiejszego i dzielimy się na prawdziwych Polaków: chrześcijan znających całą tę opowieść, jej bohaterów i ich dokonania oraz Polaków fałszywych, czyli np. takich, którzy mówią śląską gwarą lub czytają Gombrowicza lub mieli dziadka w Wermachcie.

Czemu mit? Bo cała ta wtłaczana nam do głów, przez cały okres edukacji, wielka opowieść zafałszowuje i deprecjonuje całą serię wewnętrznych napięć, ruchów, zmian i różnic dokonujących się na przestrzeni wieków. Nie mówi się o setkach wyrżniętych w pień (np. plemionach pruskich, które nie chciały przyjąć obcej im kultury i religii), ośmiesza się poprzez nazywanie nierozsądnymi tych, którzy nie zgadzali się na pewne przemiany (np. rody litewskie, które nie chciały uni), pomija się różnice w tradycjach (jak gdyby były one tylko lokalnymi anomaliami, odstępstwami od normy, nie posiadającymi wartości i istnienia samego w sobie), i dialektach (np. projektując język wstecz przez omawianie na lekcjach języka polskiego przetłumaczonych na współczesną literacką polszczyznę fraszek i trenów Kochanowskiego), wyklina tych, którzy ośmielili się krytycznie odnieść do Polski (jak Gombrowicza, albo Tuwima) lub pochodzić z innych kultur (jak Schulza i - ponownie - Tuwima) wszelkie pozostałości zwyczajów przedchrześcijańskich nazywa się zabobonami (jak gdyby wiara w anioły była bardziej racjonalna niż wiara w rusałki, a klękanie przed krzyżem lepsze od kłaniania się posągowi Trygława), umniejsza wpływy (np. "francuskie" na Chopina czy "rosyjskie" na Mickiewicza - jak gdyby byli tylko turystami odwiedzającymi inne kraje; albo z innej strony silny wpływ kultury "niemieckie"j czy "rosyjskiej" na całokształt "naszej" - te cudzysłowy mają przypomnieć o tym, że ta kultura, jako jednolity twór, jest mitem - zarówno w odniesieniu do Polski, jak i Niemiec czy Francji), wszelkie zmiany terytorialne traktuje się tak, jak gdyby były tylko dziwnymi anomaliami w stosunku do obecnego układu granic, wszelkie mniejszości jako nic nie znaczących przechodniów, a wreszcie nazywa się zdrajcami rzesze tych, którzy mieli i mają inny pomysł na organizację życia tego społecznego tworu.

Nie ma żadnej Polski. Nie ma żadnych ojczyzn, narodów i etnosów. Co zatem jest? Tylko i wyłącznie jednostki ludzkie - wypadkowe nieskończonej liczby sił.

Nie jestem Polakiem, bo nie ma żadnej Polski. Jestem szpitalem, w którym przyszedłem na świat; domem, w którym mnie wychowano; miastem, w którym mieszkałem; lasami i jeziorami, które je otaczały; ludźmi, których spotkałem; filmami, które obejrzałem; nauczycielami, u których się uczyłem; książkami, które przeczytałem; muzyką, której słuchałem; krajami, które zwiedziłem; kobietami, które kochałem; jestem Mickiewiczem i Homerem, Tuwimem i Micińskim, Witkacym i Kafką, Kaczmarskim i Forsbergiem, Kieślowskim i Kurosawą, Rosińskim/Van Hammem i  Hideaki Anno, Nietzschem, Deleuzem, Kantem, Heideggerem, Dalim, Beksińskim, Laubensteinem, jedną z bezimiennych bachantek tańczących w orszaku Dionizosa...



Fakt - są pewne siły, "determinanty", które są dla pewnych ludzi wspólne i silniej na nich oddziałały, ale nieporozumieniem jest przedkładanie ich nad inne. To nieporozumienie ma na imię "Ja" - wyobrażone istnienie autonomicznego, niezmiennego rdzenia naszej osoby, które każe nam wierzyć, że gdybyśmy przeżyli coś innego, niż przeżyliśmy, bylibyśmy wciąż tymi samymi ludźmi.

Mit ojczyzny jest połączony z mitem "Ja" - skostniałego "podmiotu" do którego struktury wpycha się tradycję, naród, język i religię (te, czy inne - nie ważne), a potem (kręcąc się w hermeneutycznym kółku) cierpi nad ich nieprzekraczalnością.

Ojczyzny nie można ani kochać, ani afirmować - chyba, że po raz kolejny chce się poświęcić Świat na ołtarzu Nicości.

Co zatem afirmować? Czas przyszły, zawsze czas przyszły - tego siebie, którym będę. Kondycję, którą będę miał, gdy przekroczę aktualną - na tyle, na ile będę w stanie, mimo wszelkich przeciwności i ociekających jadem słów. Jestem afirmacją tworzącej mnie wiązki sił, gdyż ich wypadkowa nie jest równa zeru lecz ma wektor zwrócony ku przyszłości, pozwalający mi stwarzać się w tym świecie kostniejących kształtów. Afirmacja w ogóle jest inną nazwą siły życiowej (dionizyjskiej zoe), co zawsze oznacza stawanie się poza istniejące formy. Dlatego też afirmacja nigdy nie może dotyczyć ojczyzny tak, jak się ją rozumiało dotąd - jako posiadającą jakiś aczasowy, niezmienny trzon.

A co kochać? Te ciała, które nas mijają, te dźwięki, które się z nich wydobywają, te myśli, które się za nimi kryją. Jednak tylko o tyle, o ile są aktywne - a to znaczy: nie są reaktywne, nie są chorym zwierzęciem, które w unieruchamianiu formy kryje się przed życiem (niczym ślimak chowający się w swej skorupie), słabym starcem, nieruchomo leżącym w łożu, odganiającym śmierć i sprowadzającym niemoc na rozchwianych w napięciu bliskich.

Kochać to "społeczeństwo", które tworzą, tylko o tyle, o ile i ono będzie aktywne, o ile nie zastygnie niczym wosk, gdy odjąć od niego źródło ciepła - o ile samo będzie ciepłem, tym ogniem wiecznej zmiany.

Potrzeba nam "polskich" kwiatów: poezji, literatury, muzyki, sztuk plastycznych, kinematografii, nauki, "polityki", edukacji i filozofii, kwiatów o niepowtarzalnej barwie i zapachu. I nie jest to patriotyzm - są złe słowa, z których trzeba wreszcie ozdrowieć. Powtarzam jeszcze raz: nie ma żadnej ojczyzny, żadnej Europy, Polski, Śląska ani Kaszub. Są tylko samotnicy i małe grupki nomadów, wędrujących przez krainy ciała i ducha, spotykających się od czasu do czasu, walczących ze sobą, handlujących, ucztujących i tańczących przy ogniskach, stwarzających się z coraz to nowych sił i energii. Są jeszcze nieliczni i słabi, ścigani przez tych, którym narkotyczne opary mitu zwanego Nacją lub Obywatelstwem odebrały resztki indywidualności i kazały rzucić się na tych, którzy mają odwagę myśleć samodzielnie. Czasami sami błądzą w tej mgle. Są jeszcze sobie obcy i patrzą na siebie z podejrzliwością. Jeszcze nie wiedzą jak się wobec siebie zachować, co powiedzieć, jaki gest uczynić. Ale tylko oni się liczą.

3 komentarze:

  1. Ahoj. W końcu odpowiedziałem, a odpowiedź znajdziesz tutaj - http://filozofiaslaska.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomniałem dodać, że moja odpowiedź to post - Śmierć i narodziny Germanii

    OdpowiedzUsuń
  3. Mogłeś się podpisać, bo po tytule posta, do którego mnie odsyłałeś, pomyślałem, że jakiś neonazista reklamuje u mnie swojego bloga :P

    OdpowiedzUsuń