środa, 19 października 2011

Filozofia, która mówi "Ja!"

Filozofia, która mówi "Ja!", czyli "egologiczna" interpretacja nietzscheanizmu ;)

To tylko zarys pewnego pomysłu, który wykrystalizował mi się swego czasu w głowie (podczas fakultetu z dr Borowicz), wiem, że jest jeszcze bardzo ogólny, pełen niedopowiedzeń, a przede wszystkim na tyle nieprzemyślanych elementów, że łatwo wytknąć błędy, ale mimo wszystko chciałbym się tym podzielić. Może trochę po to, żeby mieć to już jakoś spisane, może również dlatego, żeby zapoznać się z jakimiś wstępnymi uwagami.


Całość opiera się na pewnej prostej intuicji: filozofia Nietzschego jako pierwsza stara się odkryć/skonstruować samodzielne Ja. Dla przykładu: u Levinasa i w filozofii dialogu - nie ma Ja bez jakiegoś Ty (Ty Boga, albo Ty Innego). Heidegger pokazuje, że zazwyczaj egzystujemy w modus niewłaściwości i upadamy w świat codziennego zatroskania oraz rozpływamy się w Się [niem. das Man], co można zinterpretować - upraszczając - w ten sposób, że Ja jest całkowicie zależne od "My". Do tego cały ten tzw. postmodernizm z jego "śmiercią podmiotu" - można to odczytać jako rozwinięcie koncepcji Heideggera: nie ma żadnego Ja ponieważ to co uważamy za podmiot, za Ja, za naszą wolną wolę jest tylko i wyłącznie wytworem różnych, zewnętrznych wobec "nas" uwarunkowań.
Obeznanemu z historią filozofii czytelnikowi może się nasunąć zarzut, że u Kanta, Kartezjusza czy u wielu chrześcijańskich (i analitycznych) filozofów Ja nie jest czymś zależnym. Ale wydaje mi się, że jest to tylko złudzenie wynikające z niedokładnego przeanalizowania danej koncepcji. To co robi m.in. Heidegger i francuscy "postmoderniści" to, moim zdaniem, pokazanie konsekwencji danych teorii, wykazanie, że tak naprawdę konstruowany przez nie podmiot jest tylko złudzeniem. Zaczęło się z resztą od Hume'a: podmiot jako nawyk mówienia "ja".

Wróćmy na chwilę do Heideggera. Z jednej strony pokazuje on, że to co nazywamy "podmiotem" to tylko "konstrukt społeczny", Siebie-Się (myślę tak jak się myśli, robię tak jak się robi, kocham tak jak się kocha, ubieram się tak jak się ubiera, oglądam te filmy, które się ogląda, czytam to co się czyta, etc.). Z drugiej "nawołuje" on do egzystowania w modus właściwości... Ale na dobrą sprawę na tym nawoływaniu się kończy, brak tam jakiejś konkretnej, pozytywnej wykładni. Są jakieś "prześwity" (bycie-ku-śmierci, sumienie, zew, los, dola), ale ciężko jest na ich podstawie zbudować jakąś teorię.
Warto jednak przywołać ten "element", który zdaniem Heideggera pozwala na przejście od egzystencji niewłaściwej do właściwej: nastrój trwogi. Trwoga wyrywa nas z dotychczasowej egzystencji, z upadku w świat codziennego zatroskania, w Się. Trwoga stawia nas w obliczu naszej śmiertelności. Nie chodzi tu o lęk przed śmiercią, przed tym, że możemy zginąć w wypadku czy z powodu choroby, ale o zrozumienie faktu naszej skończoności: tego, że kiedyś umrzemy, że to będzie nasza własna śmierć, że nikt za nas nie umrze - a to, zdaniem Heideggera ma nam ukazać, że tak samo nasze własne, indywidualne jest nasze życie, że musimy sami o nim decydować, sami wybierać, nie zaś kierować się "modą" czy "opiniami innych". Tym co dla mnie ważne jest sposób w jaki Heidegger opisuje nastrój trwogi: odebranie mowy, odrzucenie, wyzucie ze wszystkich wartości, utrata znaczenia przez świat (przy czym należy pamiętać, że w "Byciu i czasie" świat nie oznacza - w pierwszej kolejności - przyrody, kosmosu, wszechświata, ale otoczenie, świat naszej egzystencji), rzeczy tracą swój narzędziowy charakter, a inni nie mogą nam już niczego zaoferować - stajemy naprzeciw swojej śmierci. Określiłbym to jako stan wewnętrznego chaosu.

Oba te terminy wymagają wyjaśnienia. "Wewnętrzny" nie oznacza tu psychiczny - nie chodzi o jakieś załamanie nerwowe - ale egzystencjalny, a dokładniej: ontologiczny - dotyczący samej struktury egzystującego Dasein (człowieka). "Chaos" ma zaś nawiązywać do tego, co określał w ten sposób Deleuze. Nie chodzi tu o brak, zaprzeczenie ładu, o jakiś "misz-masz", ale pole transcendentalne (poniekąd analogiczne do tego, co Heidegger określa jako ontologiczne), czyli "obszar", "w" którym dokonuje się geneza form, które znamy "ze świata" empirycznego. Herer, w swojej wspaniałej książce o filozofii Deleuze'a ("Gilles Deleuze. Struktury - maszyny - kreacje") wyjaśnia, że chodzi tu nawiązanie do teorii chaosu, a dokładniej do jego morfogenetycznych interpretacji. Naukowcy zauważyli, że wyłonienie się nowej formy jest poprzedzone wejściem układu w stan chaotyczny (w stan bardzo dużej "czułości", w którym najdrobniejsza zmiana powoduje daleko idące konsekwencje). Można to też porównać - przywołując przykład z innej dziedziny - do teorii dezintegracji pozytywnej Dąbrowskiego.

Myślę, że Heideggerowską trwogę można uznać za ten nastrój, który zaburza ontologiczny ład bytu ludzkiego w taki sposób, że staje się możliwe wyłonienie jego nowej formy, nowej "podmiotowości". Warto mieć jednak w pamięci to co mówi Heidegger: nastrój trwogi jest nieprzyjemny, człowiek chce się go pozbyć i z tego powodu, niestety, najczęściej jeszcze bardziej pogrąża się w świecie codziennego zatroskania i Się. (Co pokrywa się w pewien sposób z poglądem Dąbrowskiego, że większość ludzi nie potrafi w pozytywny sposób zakończyć procesu dezintegracji.)

Ale możliwy jest przecież scenariusz odmienny od typowego: może wyłonić się "ja" inne od dotychczasowego - a raczej, jak uważam (mając na uwadze to, że przeciętnie nasza podmiotowość jest skonstruowana z relacji do tego co inne: przedmiotów, które pragniemy mieć, ludzi, którymi się otaczamy, kultury, w której żyjemy, atrybutów, które powszechnie uważa się za wartościowe, etc.), "ja" może wyłonić się po raz pierwszy. I będzie to "ja" Nietzscheańskiego nadczłowieka.

Kim jest nadczłowiek? Przede wszystkim tym, który tworzy, a najważniejszym co tworzy są wartości. W ten sposób uniezależnia swoje "ja" od wszystkiego co zewnętrzne wobec niego. Tworząc bierze pod uwagę tylko samego siebie, swoją "indywidualność", jednostkowość, nie zaś powszechność. "Ten zaś samego siebie odkrył, kto powiada: oto jest moje dobro i zło: tym zmusił do milczenia kreta i karła, mówiącego: >>dla wszystkich dobry, dla wszystkich zły<<." (Nietzsche, "Tako rzecze Zaratustra") Od razu nasuwa się tu zarzut relatywizmu - wydaje mi się jednak, że można go oddalić rozważając Nietzscheańskie rozróżnienie na dobre/złe i szlachetne/liche (nie będę się tym teraz zajmował).
Nadczłowiek jest również tym, który wywodzi swoją wartość z samego siebie, nie zaś z porównania z innymi (patrz: rozróżnienie pomiędzy rasą panów i rasą niewolników w "Z genealogii moralności"). Nadczłowiek kocha samego siebie - nie musi za siebie przepraszać, nie musi tłumaczyć się przed innymi, prosić o wybaczenie (np. grzechów - ale nie dlatego, że nie grzeszy, lecz dlatego, że nie uznaje tego pojęcia - pojęcia, które poniża wartość chcenia, działania i samego istnienia). Nadczłowiek nie zapiera się samego siebie. "[...] samolubstwo, krzepkie, zdrowe samolubstwo, co z potężnej duszy tryska: z duszy potężnej, z którą ciało bujne w parze chodzi: piękne, zwycięskie, rześkie, wokół którego rzecz każda zwierciadłem się staje [...]." (Nietzsche, "Tako rzecze Zaratustra") To nie on jest zwierciadłem - co oznacza, że jego "ja" nie jest odbiciem tego, co go otacza. Raczej sam "promieniuje" na inne byty: wyzwala w nich życie.

Nietzscheańskie mówienie "Ja!" nie jest tym, co Humeowski nawyk mówienia "ja". Zamiast założonej lub dogmatycznie przyjętej transcendentalnej jedności apercepcji, będącej iluzją okrywającą setki działających i podlegających działaniu sił (podmiotów larwalnych), jedna aktywna siła, która dominuje nad pozostałymi jednocześnie afirmując je, ich różnorodność, dzięki czemu nieustannie staje-się...

8 komentarzy:

  1. 1. "filozofia Nietzschego jako pierwsza stara się odkryć/skonstruować samodzielne Ja". Samodzielne Ja starali sie skonstruować także Kartezjusz i Kant. Możliwe, że im się to nie udało - tak rozumiem twierdzą Heidegger i postmoderniści. Chyba chodzi ci o to, że Nietzschemu jako pierwszemu udało się skonstruować samodzielne Ja w jego filozofii.

    2. Co do filozofii dialogu, to trzeba jej oddać honor, bo u niej także jest coś na kształt modusu autentyczności jak u Heideggera. Dialogicy rozróżniają dwa podstawowe rodzaje relacji: Ja-Ty oraz Ja-To. Pierwszy jest tym autentycznym sposobem odnoszenia się do Innych, także zwierząt i świata. Drugi to sposób podejścia do Innego, który uprzedmiotawia go. Piszesz tak jakby cała filozofia dialogu odpowiadała modusowi Się u Heideggera. Moim zdaniem to filozofia dialogu idzie dalej niż Heidegger, bo mówi o autentyczności także w relacji do innych osób. Zaś Heidegger pisze o - dosyć bezosobowym - stosunku do własnej śmiertelności.

    3. "Obeznanemu z historią filozofii czytelnikowi może się nasunąć zarzut, że u Kanta, Kartezjusza czy u wielu chrześcijańskich (i analitycznych) filozofów Ja nie jest czymś zależnym. Ale wydaje mi się, że jest to tylko złudzenie wynikające z niedokładnego przeanalizowania danej koncepcji." Po tym fragmencie przydałoby się wytłumaczenie na czym polega owo złudzenie - dla mniej jest w tym miejscu duża luka. Wydaje mi się, ze można by ją wypełnić odwołując się do dowodu ontologicznego u Kartezjusza - potrzebuje on ostatecznie Boga aby udwodnić, że ideom znajdowanym w podmiocie odpowiada coś w rzeczywistości. Ricouer pisze gdzieś o tym, że mamy już u Kartezjsza - czyli u początku nowożytności - do czynienia z intuicją dialogiczną, tj. ukonstytuowanie podmiotu nowożytności następuje w odniesieniu (nie do końca wyeksponowanym) do Innego (dokładnie Boga). U Kanta z kolei można by sie powołać na imperatyw kategoryczny - po przerfomułowaniu: "postępuj według takich zasad, co do których chciałbyś aby wszyscy inni także zgodnie z nimi postępowali".

    OdpowiedzUsuń
  2. 4. Interesuje mnie proces tworzenia wartości przez nadczłowieka - na czym on polega? Piszesz, że tworzy on niezależnie od przedmiotów, ludzi, kultury, ról społecznych. Na czym miałaby polegać owa niezależność od tego co zewnętrzne w procesie tworzenia wartości? Języka, historii, literatury itd. nadczłowieka raczej na nowo nie wymyślił. Nawet jeśli wymyśli teraz jakąś wartość X, która nie wchodzi w standardowy kanon: wolnosć, równość, sprawiedliwosć, prawda ..., to zawsze można argumentować, że wytowrzył ją w oparciu o swoją wiedzę, która jest zależna od Innych - jezyka, histori, sztuki, którą przekazali mu. Aby być niezależnym nadczłowiek sam siebie musiałby "tak jakby stworzyć" - aby uzyskać całkowitą niezależność - być Alfą i Omegą, czyli Absolutem.
    Może w tej niezależności nie chodzi o wymyślanie nowych wartości, ale o to aby w momencie obrania ich jako swoje wartości uczynić to niezaleznie od innych osób. Czyli nie szukać uzasadnienia dla przyjęcia wartości X w np. autorytecie innych, albo jakiś konstruktach myślowych np. Rozumie, Historii, Woli mocy itd. - musiałoby to być po prostu - "bo taka jest moja wola i basta".

    5. Ja bym widział tutaj jakby dwa etapy w procesie tworzenia wartości - pierwszy poznawczy-twórczy tj. moment fenomenologicznego oglądu jakby spektrum wartości, dokonywanie nad nimi refleksji, dookreślenie ich treści, ich modyfikowanie, także wytwarzenie nowych ich postaci. A drugi atap to decyzja, czyli moment wolicjonalny - tak przyjmuję te wartości jako swoje. Nie wiem czy to dostatecznie jasno określony podział i czy sie z nim zgadzasz. Możliwe, że tutaj specjalnie dokonuje takiego podziału i skrytnie wplatam jakieś przedzałożenia obce myśli Nietzchego:) - bądź czujny. Ale zakładając, że podział ten da się przyjąć, to - o ile zgodze się, że podjęcie decyzji o przyjęciu danej wartości dokonuje się niezależnie od powszechności tj. innych, ale samo tworzenie wartości może - moim zdaniem - jak najbardziej innych uwzględniać. Może pomocnym w rozważniu tej kwestii byłoby podanie przez ciebie jako nietzscheanisty jakieś wartości wytworzonej przez nadczłowieka.

    Narazie tyle, ale to nie koniec.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kilka uwag na szybko (takich doprecyzowujących to co napisałem w poście, bo takie uwzględniające to, co napisałeś, wymagają dłuższego przemyślenia i - czasem - zajrzenia do źródeł).

    Ad.1 i 3. Nie bez powodu przy Nietzschem podkreśliłem to konstruowanie samodzielnego Ja. Kartezjuszowi czy Kantowi wydawało się, że je odkrywają. Samego Kartezjusza z resztą łatwo (przy "klasycznym" odczytaniu, tzn. nie fenomenologicznym) skrytykować Humem (tak mi się wydaje): te całe jego Ego Cogito to tylko hipostaza językowego nawyku (mówienia "ja"). Z Kantem sprawa jest trudniejsza, przyznaję, ponieważ rozróżnia od podmiot empiryczny i transcendentalny. Ale, moim zdaniem, tu znowu dochodzi do głosu to, co Deleuze nazywa błędem "kalkowania", czyli przenoszeniem tego, co znamy ze świata empirycznego na pole transcendentalne. Oczywiście, żeby to nie było tylko "wydaje mi się", trzeba wykazać, że kantowski podmiot transcendentalny jest nie do utrzymania. I można w historii filozofii takie argumenty znaleźć: Husserlowskie wykłady o czasie pokazują, że podmiotu nie możemy ujmować jako aczasowego; Heideggerowskie "Bycie i czas" podważa całkowitą autonomiczność podmiotu, choćby swoją koncepcją nastrojów; o francuskich "postmodernistach" chyba nie muszę wspominać ;)
    Oczywiście dochodzą również te kwestie, o których ty pisałeś: Bóg u Kartezjusza czy prawodawczy Rozum u Kanta (będący czymś ponadjednostkowym).
    O tyle wydaje mi się - ale pamiętaj, to na razie tylko pewne hipotezy -, że Nietzsche proponuje z jednej strony podmiot niezależny, czysto indywidualny (to odnośnie twoich uwag). Z drugiej coś, co nazwałbym roboczo "podmiotem otwartym": nie tylko w Heideggerowskim sensie, że nie jest monadą, ale też w tym, że nie jest konstruowany przez to co zewnętrzne (np. Się), ale raczej pochłania to i przerabia. O tyle częściowo odpowiadam na pkt. 4-ty twoich uwag.

    Ad. 4. Ta niezależność nie oznacza działania w próżni. Potraktujmy to wszystko (przedmioty, ludzi, kulturę, role społeczne itp.) jako pewne siły. "Dotychczasowy podmiot" jest przez te siły opanowywany, "targany nimi", jest wyłącznie ich wypadkową, nie istnieje bez nich (chyba, że jako pusta skorupa, naczynie). "Podmiot nietzscheański" to samodzielna siła, która tamte przyjmuje, ale nie poddaje im się (co najwyżej do pewnego, chcianego, stopnia), lecz je ukierunkowuje, wykorzystuje jako "napęd", wzmocnienie dla siebie (nawet jeśli wymagają, wpierw, przezwyciężenia). Trochę upraszczając można by powiedzieć, że dla nadczłowieka język, historia, literatura, przyjęte powszechnie wartości itp. są tylko materią, na którą on nakłada formę (ale ta forma przemienia też tę materię, tak jak wydawane przez ciało dźwięki przekształcają się u człowieka w język, który posiada oprócz znaczenia również sens). O tyle też nie chodzi tu o żaden Absolut.
    Wiem, że nie rozwiewam tu wątpliwości, która brzmi: "no dobrze, ale jak on to robi?". Na razie muszę rozłożyć ręce: teraz nie odpowiem, pracuję nad tym, przyjdzie ci/wam jeszcze poczekać.

    A do filozofów dialogu na pewno zajrzę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dorzucę co nieco w kwestii Nad-człowiek i tworzenia wartości. Pomysł nie jest do końca przemyślany, ale może okazać się cennym tropem.
    Ostatnio czytałem książkę Damasio "W poszukiwaniu Spinozy". Odniesienie do XVII-wiecznego filozofa odbywa się tam w kontekście przełamania przez niego dualizmu dusza-ciało i przyjęcie tezy, że ciało i umysł to dwa aspekty tego samego "przejawy substancji" [Spinoza "Etyka..."]. Wychodząc z tego założenia Spinozy Damasio stara się wykazać źródło pochodzenia emocji i uczuć z perspektywy neurobiologi i ewolucjonizmu. Wykazuje, że emocje są czymś typowym nie tylko dla człowieka, ale dla sporej części organizmów żywych, nawet tych prostych np. pantofelek. Emocje, w jego przekonaniu, są złożonymi formami automatycznych reakcji na bodźce pochodzące ze środowiska i są jedną z form przystosowawczych. Uczucia są formą bardziej złożoną od emocji, ale zasadnicza pełnią podobną funkcję. Należy zwrócić uwagę na jedną rzecz. Wspomniane organizmy odczuwają emocje, nie mają jednak świadomości, że je przeżywają ( mysz reaguje strachem na kota, ale nie jest świadoma, że właśnie to przeżywa). Człowiek jest kolejnym krokiem ewolucji ponieważ ma świadomość przeżywania uczuć i emocji.
    Odnosząc to do sytuacji Nad-człowieka opisywanej przez Ciebie Dziewic. Damasio zauważył, że większość ludzi ma świadomość przeżywania emocji, uczuć, ale po prostu zgodnie z nimi reaguje i to, wydaje mi się, odnieść można do sytuacji Ja uzależnionego od My (wariant Ja istniejącego dzięki czemuś po za nim samym). Ewolucyjnie możemy pójść dalej i to dalej to właśnie Nad-człowiek. Nietzsche, który wieszczy jego nadejście jako następcy człowieka(tego który go przekracza) mówi o nim Ja samodzielne, tworzące wartości, teza twojego tekstu. Pojawiło się pytanie: w jaki sposób jest możliwy? Jak miałby tworzyć? Wydaje mi się, że narzędzia, metody potrzebne do tego kroku są dostępne od dawna. Mowa tutaj o różnych systemach samodoskonalenia: ćwiczenia medytacyjne, koncentracji, to wszystko co umożliwia głębokie uświadomienie nas samych i otoczenia, emocji i uczuć. To początek, dalej jest wyzwolenie. Uświadomienie to bycie tu i teraz, przezwyciężenie automatycznych reakcji i wyjście po za dobro i zło a nawet dobre i lichy. Pan i Niewolnik są sposobami działania człowieka, ale ostatecznie opartymi na reagowaniu na bodźce, biologiczne rozkazy (stąd moim zdaniem Nietzsche pisze o Panu jako formie szlachetnej, ale w stosunku do Niewolnika. Obydwie formy są wyrazami zależnego Ja). Nad-człowiek to uświadamianie sobie, którego efektem jest ciągłe tu i teraz. Poprzez taki wysiłek następuje wyzwolenie z automatycznych reakcji i ostatecznie wyjście po za narzucone systemy wartości (reakcji), po za dobre i złe, po za dobre i liche, może w ogóle po za wartościowanie zastępując je głębokim doświadczania tu i teraz w sposób jak najbardziej świadomy.
    Środki prowadzące do Nad-człowieka istniały od dawna (przypomnę, chociażby medytacja, kontemplacja), nie było jednak tego kto mógłby się tego "podjąć". Kultura wschodu stworzyła metody, kultura zachodu wytworzyła jednostkowe Ja, które swoją wyzwoloną formę osiągnęło właśnie w filozofii Nietzschego.
    Wybaczcie tak daleko idące uproszczenie końca tego tekstu , nie chcę w tym momencie wchodzić w zbyt wiele szczegółów. Zdaję sobie sprawę, że proces ten nie jest do końca klarowny. Również kultura europejska wytworzyła systemy samodoskonalenia jednak ich apogeum wydaje mi się znajdować właśnie w kulturach wschodnich. Co do indywidualnego Ja w kulturach wschodnich, ciężko mi się wypowiadać. Wydaje mi się jednak, że kultury wschodnie, które wytworzyły owe metod samodoskonalenia również działali w module Ja zależnego. Oto moja propozycja odnośnie wątku Nad-człowieka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki za komentarz :)

    Teza ewolucyjna w stosunku do Nietzschego jest bardzo pociągająca i wydaje się produktywna, jednak od pewnego czasu mam co do niej pewne wątpliwości (nie oznacza to wcale, że przerzucam się na kreacjonizm :P chodzi mi raczej o to, że trzeba zbadać koncepcje neoewolucyjne itp.). To wątek wymagający dokształcenia się, więc zostawiam go na potem, może połączę to z jakąś bardziej szczegółową odpowiedzią na wątpliwości Adama.

    Jeśli jednak chodzi o to co pisałeś dalej: nadczłowiek jako istota osiągająca większą samokontrolę, to trzeba mieć tu jednak na uwadze pewne ponowoczesne spostrzeżenia. Z perspektywy krytyki modernizmu takie dążenie do zwiększenia kontroli nad sobą można postrzegać jako rozwinięcie oświeceniowego pragnienia kontroli, panowania nad całym otoczeniem. Za Deleuzem można by powiedzieć, że to chęć aby podporządkować różnicę tożsamości, zatrzeć różnicę. Za Benjaminem: że masa pragnie wszystko uprościć i przybliżyć do siebie. Za Bohmem: że lękamy się poddawać temu co inne (nastojom, emocjom).
    O ile wartościowe wydaje się zastąpienie reakcji automatycznych (determinizm) jakąś "wolną wolą", o tyle trzeba mieć na uwadze powód, dla jakiego tego pragniemy (mówiąc nieco inaczej: jakoś woli mocy). Czy pragniemy takiego wyrwania spod władzy naszych automatycznych reakcji dlatego, że lękamy się tego co inne, obce (Niewolnik), czy dlatego, że blokuje to nasz twórczy potencjał (Pan/Nadczłowiek)? W tym drugim wypadku poddawanie się pewnym bodźcom mogłoby nawet być wskazane...

    OdpowiedzUsuń
  6. Widzę, że niestety nie udało mi się wyrazić w tym tekście intuicji, którą chciałem przekazać:) Mówiąc o uświadamianiu w odniesieniu do Nad-człowieka nie chciałem powiedzieć, że jest to proces rozumowego okiełznania/wyjaśnienia. Chodziło mi raczej o odczuwanie, gdzie uświadamianie jest poszerzeniem jego spektrum i akceptacją tego co doznajemy. Ma to być raczej otwarcie się na bodźce. Przykładowo, kiedy czujemy strach reakcja automatyczna to ucieczka. Przełamanie takiego automatycznego podejścia to otworzenie się na bodziec i jego głębokie odczucie, przeżycie by w ten sposób zgłębić jego egzystencjalny sens dla nas samych. Nie jest to chęć wyjaśnienia lecz doznania. W takim podejściu nie ma potrzeby wartościowania, ale afirmacja życia jako takiego - życia jako wiecznej, pasjonującej wędrówki, wiecznego tu i teraz.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dobra, rozumiem to trochę lepiej teraz :)
    Z tym otwarciem się na bodźce to kojarzy mi się Bohmego koncepcja nastrojów/atmosfer. Bohme mówi, że "mieszczanin" boi się poddawać nastrojom, emocjom. Chce być chłodny i racjonalny. Przeciw temu postuluje, coś w rodzaju "pedagogiki nastrojów" - nauczyć człowieka dobrowolnie (to bardzo ważne słowo) się im poddawać oraz je rozumieć.

    Idąc tym wątkiem. Od razu pomyślałem sobie, że doskonałym medium rozwoju człowieka byłaby sztuka: w końcu to ona może nas nauczyć otwarcia na te emocje, których unikamy, jak np. lęk. Z resztą z całym tym afektem/stawaniem-się (które wyjaśniam w części teoretycznej notki o Beksińskim) chodzi o coś podobnego.

    Sztuka ucząca kontaktu ze światem przeciw religii powodującej odsunięcie od świata.

    Nie wiem jak potraktować ćwiczenia medytacyjne, o których wspominasz. Nie kojarzą mi się ze sztuką, ale raczej z religią: z religijną kontemplacją, w której utrzymujesz dystans pomiędzy sobą, a przedmiotem (dystans między wiernym i sacrum, Bogiem).
    Możliwe, że po prostu nie mam pojęcia o medytacji :) dlatego, jeśli możesz, rozwiń ten wątek...

    OdpowiedzUsuń
  8. Widzę, że muszę jeszcze nadrobić i przeczytać Twoją notkę o Beksińskim :P O tej medytacji, krótko. Wydaje mi się, że piszemy o tym samym tylko nieco inaczej. Cele, o których piszesz: przywołując Bohmego ("dobrowolne poddawanie się emocją i ich rozumienie" Może słowo akceptacja lepiej by pasowało?) i "nauka kontaktu ze światem w miejsce odsuwanie się od niego". Ty jako swego rodzaju medium, środek do tych celów podajesz sztukę, ja natomiast medytację. Czym ona jest? Ja rozumiem ją jako praktyki majce na celu zogniskowanie uwagi, poszerzenie świadomości doznawania i odczuwania, "sztuka obecności" czyli świadomość dziania się. Medytacja może być ukierunkowana religijnie, w sensie jakim użyłeś tego słowa. To jednak wybór osoby, która taki sposób wybrała. Same metody, ćwiczenia medytacyjne to nic innego jak działania mające na celu zwiększenie możliwości umysłu i pola doznawanie]a wrażeń (emocji, uczuć, ich uświadamianie) . W takim przypadku odnoszą się one do jednostki, która je praktykuje, jej obecności w świecie i nakierowanie są na afirmację życia. Chyba tak można by to określić najprościej. Same ćwiczenia medytacji, moim zdaniem, mogą wzmocnić doznania związane z odbiorem dzieła sztuki.

    OdpowiedzUsuń