W ramach wakacyjnych "bonusów" (czy może po prostu: wpisów nieregularnych), chciałbym wam dziś przedstawić moją pracę roczną, napisaną w ramach wykładu "Filozofia religii", prowadzonego przez profesora Janusza Dobieszewskiego. Praca roczna, jak to praca roczna, ma swój limit długości (który i tak, o jedną stronę, przekroczyłem), stąd taki, a nie inny efekt (tzn. wybór perspektywy, niemożność skonfrontowania pewnych tez, czy okrojone narzędzia metodologiczne). Mimo tego tekst jest dosyć długi, jak na wpis blogowy, ale uznałem, że dzielenie go na części nie jest dobrym pomysłem. Tyle wstępu. Zapraszam do lektury.
***
Termin „stawanie
się” zapożyczam od Gillesa Deleuze’a[1] i
rozumiem przez niego, taką przemianę, takie zmienianie się w czasie, którego
nie należy rozpatrywać w kategoriach progresu i regresu. Nie chodzi tu zatem o
Heglowski rozwój pojęcia. Bliższym skojarzeniem mogłoby być tu Heideggerowskie
dzianie się, istoczenie, o ile pozbawić je owego quasi-heglowskiego związku z
kolejnymi epokami Bycia.
Badania
historyczne wskazują na różnorakie zmiany, jakim podlega religia – zarówno
rozumiana ogólnie, jak i w swych poszczególnych przypadkach. Przykładem może tu
być przejście od judaizmu do chrześcijaństwa, a następnie przez katolicyzm do
protestantyzmu. Da się wyznaczyć pewną linię rozwojową zjawiska
judeochrześcijanizmu, szereg ciągłości oraz zerwań. Mają one jednak naturę
przede wszystkim „empiryczną” i przynależą do badań historyka, archeologa lub religioznawcy.
Filozofia pyta natomiast o to, co umożliwia tę „sferę empiryczną” i na tym
poziomie sytuują się moje rozważania. Nie oznacza to jednak, że filozof nie
może korzystać z wyników badań tych pierwszych – wprost przeciwnie.
Struktura
fenomenu religii składa się z wielu czynników, takich jak dogmaty, rytuały,
instytucjonalizacja (czy też jej brak), miejsce w rzeczywistości
społeczno-politycznej, stosunek do innych wyznań, stosunek do odstępstw
(herezji), itp. Jednym z ważniejszych, być może najważniejszym – choć przypadek
buddyzmu każe dokładniej zbadać tę kwestię – jest pojęcie „bóg”. Poniżej zbadam
stawanie się tego pojęcia w religii judeochrześcijańskiej, opierając się na
tekstach Veyne’a oraz Nietzschego.
***
Punktem
wyjścia dla niniejszych rozważań jest pytanie: czemu tylko w Izraelu religia „ewoluowała”
w monoteizm? Żydzi pierwotnie nie różnili się od innych narodów: uznawali
istnienie wielu bogów, byli „politeistami” (ten wątek omawiam poniżej). Mieli
swojego narodowego boga – Jahwe – tak jak inne narody miały swoich bogów. Ich
wiara w boga kosmicznego – przyczynę człowieka i świata – również nie była
niczym niezwykłym: w wielu politeistycznych religiach, obok panteonu, istniał
wielki bóg niebiański, deus otious, All-Father. Występował zwłaszcza u ludów
starożytnego Bliskiego Wschodu[2].
Jednakże nie miał on swojego kultu, nie wielbiło się go – był raczej przedmiotem spekulacji. Dlaczego zatem
tylko w Izraelu nastąpiło odejście od wiary w wielu bogów, zwrot ku
bogu-przyczynie świata, a w konsekwencji – monoteizm?
Nim
przejdę do odpowiedzi na to pytanie konieczne jest wykazanie zasadności
mówienia o (swoistym) politeizmie w wypadku wczesnego judaizmu. Oprę się tu na
badaniach Paula Veyne’a, przedstawionych przez niego w „Dodatku” do książki
„Początki chrześcijańskiego świata”.
W
Biblii niejednokrotnie mówi się o innych bogach. Aby dobrze zrozumieć tę
kwestię należy poczynić pewną filologiczną uwagę: w Starym Testamencie
niejednokrotnie pojawia się termin elohim,
oznaczający „bóg”. Co więcej słowo to niejednokrotnie występuje w liczbie
mnogiej. Często jest ono używane również w sensie rodzajowym: mówi się o
bogach, jako o rodzaju, by wskazać na jednego z nich[3].
Późniejsi tłumacze, aby uniknąć niespójności (tzn. odstępstw od oficjalnej
dogmatyki), zmieniali liczbę na pojedynczą lub uznawali owych licznych elohim za aniołów (np. Ps 138,1; Rdz
18).
Jahwe
jest pierwotnie tylko bogiem Izraela i na obczyźnie powstaje pokusa, by
zapomnieć o nim i czcić lokalnych bogów. „Wszędzie jest pełno bogów, każdy
naród ma swoich, których w sposób naturalny wielbi. Opuścić ojczyznę to
porzucić Jahwe i dostać się pod władzę innych bogów. […] Powszechnym zwyczajem
było czczenie bogów miejsca aktualnego pobytu (Pwt 12,30), czego Izraelowi
jednak czynić nie było wolno (Pwt 6,14-15; Joz 23, 7; 24, 2).”[4] Na
względzie trzeba mieć też to, że jahwizm (ze swym „manifestem”: Biblią) nie
zawsze istniał i nie zawsze dominował w Izraelu. Królowie lub lud nie raz
wracali do bożków: po śmierci Jozuego, za Salomona, Ezechiasza, Joasza czy w
czasach Mojżesza (złoty cielec). „W obu królestwach: Izraela oraz Judy, przez
ponad cztery stulecia było chyba więcej królów-bałwochwalców niż władców
wiernych wyłącznie Jahwe.”[5]
Jahwizm często miał postać kultu okazjonalnego (Ez 23, 36-39). Nawet sam
Salomon wybudował ołtarz Asztarte, bogini Sydończyków – 1 Krl 11, 5 i 33 – co
potwierdza odnaleziona na wykopaliskach w Mieście Dawidowym figurka owej
bogini. Bywało, że ludzie składali swych pierworodnych bogu Molochowi lub
zmieniali wiarę, gdy sąsiednie bóstwo okazywało się skuteczniejsze. Jahwizm był
ekskluzywny. Veyne uważa, że do czasów Drugiej Świątyni był tylko kultem
dorywczym, a nie zwyczajową religią Izraela. Nie zawsze też społeczność
troszczyła się o owego Jahwe, bywały okresy, gdy wyśmiewano pobożność (Mdr, 2).
Stary
Testament niejednokrotnie wspomina innych, obcych bogów wprost. Mówi się o
bogach Egiptu, opisuje Eliasza rzucającego wyzwanie prorokom boga Baala, czy
Gedona przewracającego ołtarz Baala, Dawid zaś wspomina o bogach innych narodów,
czyni to także jeden z przywódców Izraela – „sędzia” Jefte (Sdz, 11,24) mówiąc
o Kemoszu, bogu Ammonitów.
Stosunek
Izraela do obcych bogów nie jest łatwy do ustalenia. Teksty biblijne jednak nie
tyle stwierdzają fałszywość owych bogów, nie tyle negują ich istnienie, nie
tyle operują w porządku intelektualnym, co raczej w porządku wolitywnym: obcy
bogowie są spychani na bok przez zakaz i odrazę, odmowę i wstręt. W tej
pogardzie dla obcych bogów mieści się zarazem ich pozorność, fałszywość (ale
jest ona wtórna wobec postawy wolitywnej).
To
nieistnienie – dla jahwistów – innych bogów ma wymiar praktyczny, jeśli
jednak chodzi o poziom idei, o poziom „teoretyczny” należy raczej mówić o ich
istnieniu. „Bogowie innych ludów są z drewna bądź kamienia, czego sami ich
czciciele się wstydzą, niemniej istnieją, choćby po to, by się korzyć przed
jedynym niefałszywym bogiem.”[6] Jahwe
jest królem wszystkich bogów, jednak owe drewniane bałwany mają jednak jakieś
nadprzyrodzone życie (podobne do boskiego). „Próbę dokładniejszej definicji
pojęcia nieistnienia mamy w Księdze Powtórzonego Prawa (Ptw 4, 28): ci bogowie
nie widzą, nie czują, nie jedzą. Oto sposób na odebranie im życia, skoro nie
można im odmówić prawdziwości.”[7]
Idea
nieistnienia jest bardzo abstrakcyjną ideą i jako taka nieprędko pojawia się w
myśleniu. W związku z tym do cudzych wierzeń początkowo nie odnosi się owej
idei nieistnienia, nie odrzuca się ich, ale raczej traktuje ze wstrętem,
odbiera się im co najwyżej jakość, wartość, ale nie byt. „Nawet Grecy nie
potrafili w pełni uporać się ze swymi mitami; z pewnością było coś prawdziwego
w tych bajecznych historiach, ale co? Co najmniej niosły one prawdę
alegoryczną. Dla chrześcijan pierwszych wieków pogańscy bogowie całkiem po
prostu istnieli, ale tylko jako demony udające bogów.”[8]
Judaizm
był zatem pierwotnie politeizmem, ale bardzo specyficznym politeizmem: chociaż
uznawano istnienie innych bogów, to istniał zakaz (przynajmniej wśród wyznawców
Jahwe) czczenia owych bogów. Taki stan rzeczy określa się mianem monolatrii.
Ponadto nie wiadomo kiedy dokładnie powstała w Izraelu religijna „partia”
jahwistyczna – bo nie od razu i nie przez cały czas Jahwe był bogiem Izraela,
niejednokrotnie jego kult był podkopywany przez kult innych bożków. Możliwe, że
początki należy wiązać z postacią Abrahama albo Mojżesza.
Wspomniana
monolatria jest pierwszym istotnym – dla udzielenia odpowiedzi na początkowe
pytanie – elementem: wskazuje ona na specyficzną relację Izraela ze swoim
bogiem narodowym. „Otóż bóg ten jest Bogiem Zazdrosnym, qana' […] – zazdrosnym o swój lud (sam nieustannie tak właśnie się
określa).”[9] Ów
wybrany przez niego lud nie może czcić innych bogów. Veyne dodaje, że w wielu
religiach bogowie żyją dla siebie i troszczą się o siebie nie czyniąc jednak swoich
stosunków z ludźmi „namiętnymi”.
Zazdrość
Jahwe to jeden z wielkich wynalazków religii dawnego Izraela. Lud jest tu całkowicie
zależny od tego konkretnego boga, więc – by uniknąć kary – oddaje się mu
całkowicie, w zamian zyskuje jednak opatrzność. Ów bóg staje się bogiem
troskliwym jak żaden inny (porównaj: Księga Powtórzonego Prawa, księgi
prorockie i Paslmy). „Bogu, który jest zazdrosny, będzie się wiernym, a więc
się go zobowiąże, gdyż ten, kto przywiązuje się do kogoś, przywiązuje go do
siebie. […] Boska zazdrość była zalążkiem monoteizmu.”[10] Kult
boga troszczącego się o naród zyska później wymiar patriotyczny i tożsamościowy.
Jahwe
pierwotnie był tylko bogiem narodowym Izraela, jednakże wykształcił się między
nim, a jego wyznawcami, specyficzny stosunek, oparty na wspomnianej zazdrości i
przywiązaniu. Ponadto kult Jahwe zyskał dodatkowy wymiar w okresie niewoli,
kiedy to stanie się on zwornikiem tożsamości narodowej i pozwoli ludowi Izraela
przetrwać. Monolatria połączy się z patriotyzmem.
W
ten sposób uzyskujemy część odpowiedzi na zadane pytanie. Obok aspektu
lokalnego, narodowego, Bóg judeochrześcijański ma jeszcze aspekt kosmiczny. Jest
przyczyną świata i człowieka. (Warto podkreślić, że pierwotnie nie jest on
stwórcą. Veyne podaje, że biblijne słowo bara’
oznacza „uczynić” a nie „stworzyć”[11].
Pojęcie stworzenia – creatio ex nihil
– jest zbyt uczone jak na tamte czasy, podobnie, jak pojęcie nieistnienia, o
czym wspominałem wcześniej.)
Jahwe
prawdopodobnie był pierwotnie tylko jednym z elohim, podporządkowanym Szaddajowi, będącemu Najwyższym (‘eljon), największym i odległym twórcą
nieba i ziemi oraz zwierzchnikiem innych bogów[12] –
wspomnianym wcześniej All-Father’em[13].
Ostatecznie jednak ci dwaj bogowie scalili się, tworząc jedynego Boga. Jak
jednak do tego doszło?
Wydaje
się, że istotny jest tu wątek osłabienia pozycji Izraela w stosunku do innych
cywilizacji. Podboje dokonywane przez wielkie imperia (Asyryjczyków,
Babilończyków, Persów, Greków, Rzymian) przyczyniają się do zaprzeczenia – przez
jahwistów – istnienia innych bogów. Patriotyzm przeciwstawiając się oprawcom
odrzuca całkowicie ich wierzenia i ostatecznie czyni Jahwe „Bogiem nieba i
ziemi” (Ezd 5, 11; 7, 12 itd.). Jahwe staje się wówczas jedynym bogiem Izraela
i Biblii.
„Tę
wielką zmianę wywołała niewola babilońska i powrót z niej w 538 roku p.n.e. Z
chwilą przybycia do Jerozolimy wygnańcy obejmują w niej władzę; są to zagorzali
jahwiści, gdyż skrupulatny szacunek dla boga i jego Prawa pozwolił im zachować
tożsamość podczas niewoli.”[14]
Jahwe scala tu oba aspekty: boga wszechświata i boga swego jedynego ludu. Staje
się on zwornikiem tożsamości narodowej Izraela, a jego kult – starą religią
przodków. W samych tekstach teraz częściej niż o Jahwe mówi się o Prawie (np. 1
Mch 1, 52; 2, 27) – gdyż religia oznacza tu przede wszystkim obyczaje i naród.
„Otóż
Izrael, ze swym Bogiem Zazdrosnym i apodyktyczny Prawem, miał tożsamość
wyrazistszą niż inne starożytne narody, jednak tylko w tej mierze, w jakiej
ludność wyznawała jahwizm.”[15] Owej
tożsamości zagrażał jednak wielki prestiż cywilizacji greckiej, która (w ten
czy inny sposób) wpływała na inne, np. „[n]iektórzy greccy królowie Syrii
próbowali hellenizować Izrael i ich wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem w
odniesieniu do części ludności.”[16]
Fikcją (budującą bądź antysemicką) jest wyobrażenie Izraela jako monolitycznego
i monoteistycznego – była to kultura cechująca się pewnymi nieciągłościami. Kilka
wieków przed naszą erą wśród Żydów istniały różne grupy: jedna przyciągana
przez grecką cywilizację i jej panteon, inna – przez panteon egipski, jeszcze
inna – absolutnie wierna Jahwe. Ci ostatni różnili się od swych przodków tym,
że zamiast wzbraniać sobie modłów do innych bóstw, w ogóle nie wierzyli w ich
istnienie. Prawo stanowiło dla nich centralny element narodowej tożsamości i
wyraźnie przeciwstawiało się temu, co obce.
„Z
chwilą zaś odrzucenia wszystkiego, co obce, monoteizm stał się ideą wyrazistszą
niż kiedykolwiek […].”[17] Do
pogańskich bogów nie ma już wolitywnego odniesienia na poziomie wzgardy i
odrzucenia, ale odniesienie poznawcze: są błędem, fałszem, a jedyną prawdą jest
jedyny Bóg – Jahwe. O tyle poganie nie są już bałwochwalcami,
Żydami-niedowiarkami z psalmów, ale bezbożnikami.
Wciąż jednak
pojawia się (choćby w Księdze Mądrości) mnóstwo tyrad przeciwko owym bożkom –
po co? Veyne sugeruje dwa powody: trudność wykazania owego nieistnienia innych
bóstw oraz trudność wskazania przyczyny, dlaczego inne, liczne przecież, ludy
(a w śród nich nawet Żydzi, choćby mieszkający w Aleksandrii) wierzą w owych
fałszywych bogów lub przynajmniej odczuwają taką pokusę. Owe tyrady wciąż
nazywały tych bożków imitacjami z drewna lub metalu i prawiły o ich
bezsilności. „Ktoś może wysunąć obiekcje: czy rzeczywiście trzeba było
podkreślać, że kawałek drewna pozbawiony jest mocy? Nie ulega wątpliwości, że
Pseudo-Jeremiasz nie wierzy w tych bogów; czemu w takim razie tego nie
powiedzieć? Otóż dlatego, że trudno jest doprowadzić do zrozumienia wszelkiej
prawdy.”[18] Dlatego wciąż pozostaje
się przy mówieniu, że owe bożki, to jedynie wizerunki. Zarzutu tego nie można
było postawić religii Izraela, gdyż od dawna istniał w niej zakaz sporządzania
podobizn Jahwe.
Dopiero
Hume i Spinoza dostrzegli, że źródłem fałszywej wiary jest pewna władza umysłu:
wyobraźnia (oraz związane z nią zabobon i oszustwo). Późniejsza myśl,
podążająca tym tropem, uświadomiła sobie mitotwórczą zdolność człowieka i
zaczęła wiązać religię z funkcją fabulacyjną. To jednak nowsze odkrycia,
nieodstępne dla starożytnych Greków czy Izraelitów. A ponieważ „[n]ie sposób
dowieść, że coś nie istnieje (nigdy nikomu nie udało się udowodnić, że bóg
Jowisz nie istnieje)”[19],
jahwistom pozostawało tylko jedno: wiązać wiarę w fałszywych bożków ze
zręcznością rzemieślników, którzy wykonywali ich wizerunki.
Podsumowując:
owo przejście od politeizmu do monoteizmu nastąpiło właśnie w Izraelu z dwóch
powodów. Po pierwsze wiernych i ich boga łączył nietypowy, bo „namiętny”
stosunek, oparty na zazdrości i przywiązaniu. Po drugie odrzucenie wierzeń
innych narodów i wywyższenie własnego lokalnego bóstwa do rangi Boga
kosmicznego miało motywację polityczną (zachowanie tożsamości i przetrwanie
narodu).
Nim
przejdę do omówienia poglądów Fryderyka Nietzschego chciałbym bardzo wyraźnie
podkreślić jedną rzecz. Powyższe rozważania nie mają na celu bycia przyczynkiem
do jakiejś teorii spiskowej, czy stwierdzenia fałszywości religii
judeochrześcijańskiej. Są one obojętne wobec tej kwestii, gdyż ich zadaniem
jest wykazać przemianę jakiej podlega samo pojęcie „bóg”. Przemianę, która
była częściowo spowodowana tym, co zewnętrzne wobec fenomenu religii (sytuacją
polityczną Izraela), a więc wskazującą na relacyjną strukturę pojęcia,
częściowo zaś spowodowaną aspektami wewnętrznymi tego zjawiska, czyli jego
swoistym „życiem” i pewnego rodzaju „wyciąganiem konsekwencji” z pierwotnych
intuicji. Być może „od zawsze wiedziano, że bóg kosmiczny i bóg zazdrosny to
jeden i ten sam bóg. Tylko, że wieki przeminęły, zanim genialnie odkryto, dokąd
ta tożsamość wiedzie, i zanim zdołano ją skonceptualizować.”[20]
Proces ten miał swe początki w religijnym wychwalaniu Jahwe, poprzez mówienie,
że jest on stwórcą wszystkich rzeczy (na podobną rzecz: „prześciganie” się w
pochwałach dla Boga, zwraca uwagę Hume w swej „Naturalnej historii religii”), a
zakończył się uznaniem go za jedynego Boga na świecie i stwierdzeniu, że inni
nie istnieją. „W tej dopiero sytuacji możemy mówić o żydowskim monoteizmie w
nowoczesnym sensie tego słowa. Bożki nie są już lichymi bogami ani istotami, o
których istnieniu czy nieistnieniu nic dokładnie nie wiadomo; są to bogowie,
których nie ma, bo istnieje tylko Bóg Biblii.”[21]
Ponadto
rozważania te są – moim zdaniem – neutralne wobec objawienia (a tym samym nie
są redukcjonistyczne). Tzn. nie przesądzają one od-ludzkiego (np. z wyobraźni)
pochodzenia zawartych w Starym Testamencie treści dotyczących transcendensu, a
jedynie mają wskazać na przemiany dokonujące się w samym ludzkim myśleniu o
tym, czym jest bóg. To jak wierzymy w boga (czy bogów), nie jest zależne
wyłącznie od jego (ich) istnienia bądź nieistnienia, ale przede wszystkim od
tego, w jakich kategoriach myślimy. Abstrakcyjne pojęcia nie są nigdy czymś
gotowym i danym, ale mają za sobą długie dzieje (dzieje, które mogą doprowadzić
je nawet do ich porzucenia, o czym przekonamy się za chwilę).
***
Mniej
więcej w punkcie, w którym kończą się historyczne analizy Veyne’a zaczynają się
rozważania Nietzschego. Chociaż niemiecki filozof omawia przemianę pojęcia
„bóg” na przestrzeni dziejów Izraela, to jednak przede wszystkim interesuje go
zmiana dokonująca się wraz z chrześcijaństwem oraz współczesne losy owego
pojęcia. Inna jest również perspektywa – Nietzschego nie zajmuje kwestia
politeizmu, lecz „przejawianie” się woli mocy pewnego ludu i pewnej
cywilizacji.
Zacznę
jednak od prześledzenia punktu styku. W paragrafie 25 swojego „Antychrysta”
(czy też „Antychrześcijanina”, niemiecki tytuł jest dwuznaczny) Nietzsche
wyróżnia pięć etapów w dziejach Izraela i jego religii[22]. 1.
Okres „pierwotny”, przede wszystkim czasy królestwa – Izrael jest ludem
świadomym swej mocy, czerpiącym z siebie radość i pokładającym w sobie
nadzieję. Te wszystkie rzeczy wyraża jego bóg – Jahwe. Bóg zwycięstwa, bóg
sprawiedliwości, bóg zapewniający dobry los, bóg przychylnej człowiekowi
przyrody (zsyłający deszcz, pomagający w chowie bydła i uprawie roli). Poprzez
wiarę w takiego boga lud potwierdza sam siebie. 2. Okres wewnętrznej anarchii i
zewnętrznego zagrożenia przez Asyryjczyków – mimo zmiany sytuacji Izrael
pozostaje on przy dawnym ideale boga, w którym widzi teraz przede wszystkim
żołnierza i sędziego. Zdaniem Nietzschego najlepiej widać to u Izajasza. 3.
Okazuje się jednak, że bóg nie spełnia już tego ideału. „[Ż]adna nadzieja nie
spełniała się. Stary Bóg nie umiał już nic z tego, co umiał niegdyś.”[23] 4.
Jednakże Izraelczycy zamiast, w tej sytuacji, porzucić swojego boga, zachowują
go za cenę wynaturzenia jego pojęcia. Staje się on teraz bogiem nagrody i
kary – zależnie od sytuacji swojego ludu. 5. Takie pojęcie boga staje się
narzędziem w rękach kapłanów. Bóg, z boga pomagającego (użyczającego rad,
takiego, któremu można ufać, który daje szczęście i inspiruje odwagę), staje
się bogiem wymagającym. Kapłani „wszelkie szczęście tłumaczą teraz jako
nagrodę, wszelkie nieszczęście jako karę za nieposłuszeństwo względem Boga, za >>grzech<<”[24]. W
paragrafie 26 Nietzsche dodaje, że po tej ostatniej przemianie kapłani Izraela
dokonali wielkiego zafałszowania całej dotychczasowej historii swojego ludu,
tzn. ukazali ją przez pryzmat nowego pojęcia boga, przetłumaczyli ją całą na
język winy i kary oraz bogobojności i nagrody.
Nieco
wcześniej, w paragrafie 16, Nietzsche podejmuje kwestię pojęcia „bóg” w
bardziej ogólny sposób. Wyróżnia on tam jego dwa typy. Bóg „lokalny”, narodowy,
będący bogiem ludu mocnego, ludu wierzącego w samego siebie. Lud „[c]zci w nim
warunki, dzięki którym jest górą, swoje cnoty, przerzuca swą radość z siebie,
swe poczucie mocy w istotę, której dziękczynić za to można. Kto bogaty, chce
oddawać; lud dumny potrzebuje Boga, by składać ofiary… Religia, w
obrębie takich założeń, jest formą wdzięczności.”[25] Taki
bóg jest bogiem zdolnym zarówno do dobrego, jak i do złego –
potrafiącego wpaść w gniew, być chciwym, szyderczym, zawistnym, dokonać zemsty,
zniszczenia, upajać się zwycięstwem. (Nietzsche nie podaje tu żadnych
przykładów, ale błyskawicznie same się one narzucają: Potop, zniszczenie Sodomy
i Gomory, plagi egipskie – a zwłaszcza ostatnia z nich.)
Drugim
typem boga jest bóg ludu, który ginie, który traci nadzieję na wolność i dla
którego jedyną wizją przetrwania jest poddaństwo, wykształcenie w sobie cnot
poddańczych. Bóg takiego ludu jest „potulny, bojaźliwy, skromny, doradza >>spokój duszy<<,
zaprzestanie nienawiści, pobłażanie, nawet >>miłość<< dla nieprzyjaciela i wroga”[26].
Pozbawiony mocy, niezdolny do zła (gniewu, zemsty, zniszczenia), jest on już tylko
dobrym bogiem. Taki bóg staje się ostatecznie (można to potraktować jako trzeci
typ, albo jako konsekwencję drugiego) bogiem uniwersalnym. Ponieważ nie wyraża
on już jakiegoś konkretnego ludu (jego siły, jego cech), staje się on
bogiem-kosmopolitą. „Niegdyś miał Bóg tylko swój lud, swój lud >>wybrany<<.
Tymczasem poszedł, zupełnie jak sam jego lud, w obczyznę, na wędrówkę, odtąd
już nie zagrzał miejsca: a w końcu wszędzie czuł się w domu, stał się wielkim
kosmopolitą – aż >>wielką liczbę<< i pół ziemi przeciągnął na swoją
stronę. Lecz Bóg >>wielkiej liczby<<, demokrata wśród bogów, nie stał się
mimo to dumnym bogiem pogańskim […].”[27]
Nietzsche
pokazując przejście od boga lokalnego, narodowego, do boga uniwersalnego,
kosmopolitycznego wskazuje na podobne, jak u Veynego, powody: zmianę
politycznej sytuacji Izraela. Autora „Antychrysta” interesuje w tym jednak inna
kwestia niż politeizm/monoteizm. Zwraca on uwagę przede wszystkim na to, że
przejście od lokalności do uniwersalności wiąże się z innym przejściem: od woli
mocy do niemocy mocy, od boga silnego, zdolnego zarówno do dobra, jak i zła, do
boga słabego, zdolnego jedynie do „dobra” (nie nienawidzić, nadstawiać drugi
policzek, wybaczać, zachować spokój)[28].
By
uczynić kolejny krok na drodze śledzenia stawania się pojęcia „bóg” w judeochrześcijanizmie
musimy dobrze zrozumieć czym jest owa słabość. W „Antychryście” Nietzsche
poświęca uwagę również innej religii wyrosłej ze słabości – buddyzmowi. Nazywa
on buddyzm religią dla ras starych i znużonych (porównaj np. paragraf 22). Owa
słabość oznacza w tym przypadku „starczą słabość”, wynik naturalnego rozwoju
czegoś, co było niegdyś silne, ale na co „przyszła pora”, co powoli zmierzcha.
Buddyzm jest religią powolnego wygasania. Przeciwnie jest z
(judeo)chrześcijanizmem. Tu słabość jest – według Nietzschego – słabością
choroby, słabością nienaturalną. Chrześcijaństwo nie wiąże się z chęcią
spokojnego zaniku, lecz z przetrwaniem za wszelką cenę. Nietzsche
niejednokrotnie wskazuje, że pierwotnie było ono religią wszelkiego rodzaju
wyrzutków, niewolników, tchórzy, fizjologicznie cofniętych, decadence. „Chrześcijańskie pojęcie Boga
– Bóg jako Bóg chorych […].”[29]
Owa
religia słabych trafia jednak na grunt pogańskiego, a potem barbarzyńskiego
świata, czyli światów siły. By przetrwać (co jest jej nadrzędnym celem) musi
jakoś poskromić tę siłę – nie mogąc stać się siłą większą od tamtej, zmuszone
jest ją osłabić[30]. Chrześcijaństwo czyni
chorym. W tym celu potrzebuje odpowiedniego pojęcia boga – takiego, które
zaprzecza życiu, rzeczywistości, naturze (czyli temu, w czego skład wchodzą również
siła, cierpienie, przemoc, hierarchia). Takie pojęcie boga zawiera zatem m.in.
takie elementy jak uniwersalność (równość), zaświat, sąd (nad nieśmiertelną
duszą), czy litość (miłość do tego, co – w języku Nietzschego – słabe,
fizjologicznie nieudane).
By
typ niższy, którego religią jest chrześcijaństwo, mógł zwyciężyć typ wyższy,
musi osłabić tego ostatniego, pozbawić go mocy. Jednakże ta logika doprowadza w
końcu, zdaniem Nietzschego, do kolejnej przemiany. Chrześcijaństwo przechodzi w
nihilizm, pojęcie boga zostaje odrzucone. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po
pierwsze chrześcijaństwo oparte jest na instynkcie burzenia, niszczenia,
zatruwania życia; chrześcijanin zdolny jest działać tylko niszcząc (porównaj:
paragraf 58). Zaczyna od niszczenia wartości pogańskich, ostatecznie jednak
niszczy wartości chrześcijańskie. Ruch ten zaczyna się wraz z Kartezjańskim
sceptycyzmem i jego krytyką pojęcia „dusza”[31].
Następnie z pojęcia boga zostają usunięte elementy: „ojciec”, „sędzia”,
„nagradzający”, a nawet „wolna wola”[32].
Ostatecznie zniszczone zostają, jedna po drugiej, najwyższe wartości. Gott ist tot.
Ten
sam mechanizm, w sposób bardziej ogólny, Nietzsche próbuje opisać w 55
paragrafie „Poza dobrem i złem”. Wskazuje on tam na „okrucieństwo religijne”,
tzn. na mechanizm ofiary rytualnej. Pierwotnie religie wymagały ofiary z ludzi,
przede wszystkim z ukochanych (np. ofiara z pierworodnego). Na kolejnym etapie
religia wymaga ofiary z samego siebie, z własnych instynktów, czego najbardziej
wyrazistym przykładem jest asceza. Ostatecznie, ów władający w człowieku
instynkt religijny, nakazuje złożyć najwyższą ofiarę: ofiarę z samej świętości,
z pocieszenia, nadziei, wiary w harmonię, czyli ofiarę z samego Boga. Od teraz
„czci” się nicość.
Drugim
powodem przejścia do nihilizmu jest pojęcie zaświatów. Zdaniem Nietzschego
chrześcijaństwo uciekając przed cierpieniem, zagrożeniem, śmiercią i kreując
pojęcie nieba, jako pozbawionego tych elementów, coraz bardziej oddala się od
świata, rzeczywistości, bytu (które zawierają przemoc, ból i śmierć), a tym
samym zbliżają się do niebytu, do nicości.
Niezwykle
ważnym jest, by zauważyć, że opisana przemiana (ku „ateizmowi”) dokonuje się na
gruncie samego fenomenu religii. Nietzsche niejednokrotnie wskazuje na
zewnętrzne przyczyny ateizacji, jak np. nowoczesną pracowitość (człowiek pracy
nie rozumie bezczynności, samoobserwacji i modlitwy, jakich wymaga życie
religijne)[33]. Tym co go jednak
interesuje najbardziej są wewnętrzne mechanizmy, sam „proces życiowy” zjawiska
religii, który prowadzi je ku kolejnym przemianom.
***
Rozważania
te, mimo dość dumnego tytułu, są raczej przyczynkiem do zagadnienia przemian
pojęcia „bóg”. Ograniczają się one tylko do judeochrześcijaństwa i to w
wybranych interpretacjach. Również aparat teoretyczny jest tu w znacznej mierze
uproszczony. Tę ostatnią kwestię chciałbym, na koniec, nieco wzbogacić.
Zaczerpnięta
od Deleuze’a i Guattari’ego koncepcja pojęcia i jego stawania się[34]
zawiera m.in. jeszcze ten element: związek z problemem. Pojęcie nie zmienia
się dowolnie, nie zmienia się zależnie od subiektywnej zachcianki. Zmienia
się ono, staje się wyniku natrafienia na problem, można by powiedzieć
„obiektywny” problem (chociaż wspomniani filozofowie odrzucają kategorie
subiektywności i obiektywności). Myślenie natrafia na problem, który to
„wymusza” na nim zmianę. Ów problem może być pochodzenia wewnętrznego, tzn.
wynikać z samej struktury pojęcia, jak i pochodzenia zewnętrznego, tzn.
myślenie może napotykać sytuację, która wymaga przekształcenia pojęcia, jakim
się ono posługuje. Kolejne przemiany pojęcia „bóg” należy zatem spróbować powiązać
z problemami.
I
tak w stawaniu się judeochrześcijańskiego pojęcia boga trafiamy na przejście od
politeistycznej monolatrii do monoteizmu, wywołane z jednej strony wewnętrzną
dynamiką pojęcia (rozwojem jego składowej: „zazdrość”), z drugiej natknięciem
na problem zewnętrzny, jakim było zachowanie istnienia ludu Izraela, w obliczu
zagrożeń politycznych. Nowopowstałe pojęcie posiada już inną strukturę o innej
dynamice, która tym razem prowadzi je od lokalności do uniwersalności. Ale
religia związana z owym pojęciem napotyka na kolejną trudność, jaką jest jej
przeniesienie na grunt pogański (Rzym i świat helleński), a później
barbarzyński (Europa północna), co wiąże się z wprowadzeniem do tego pojęcia aspektów
negowania wyższych (w rozumieniu Nietzschego) typów życia. Po raz kolejny
zmienia się wewnętrzna dynamika: negacja pewnych elementów przechodzi w negację
totalną, która ostatecznie zwraca się przeciwko samemu kultowi i prowadzi do
odrzucenia samego pojęcia „bóg”. (Jeśli chodzi o czynniki zewnętrzne, to w
ramach roboczej hipotezy wskazałbym na: przemianę stosunków społecznych, rozwój
nauki, lepszy kontakt z innymi kulturami i kwestię zachowania chrześcijańskich
wartości moralnych.)
Na
sam koniec chciałbym dodać, że w owym stawaniu się pojęcia nie należy
dopatrywać się żadnej teleologii. Nie istnieje żadna transhistoryczna
konieczność przejścia od narodowego boga Izraela, do „śmierci Boga”. Chociaż
pojęcie ma pewną swoją wewnętrzną dynamikę, to równie istotne są warunki
zewnętrzne wobec niego. Droga, którą podążał renesansowy Kościół (z pewną
kulminacją w postaci Cesare Borgia), jest z całą pewnością inną drogą, niż
droga „odnowienia instynktu chrześcijańskiego”, jaką poszedł Luter - obie proponują
inne pojęcia Boga, choć w obu wypadkach ma ono te same korzenie.
[1]
Chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że przejmuję tylko termin i wybrane aspekty
związanego z nim pojęcia, nie zaś całe pojęcie stawania się, które jest o wiele
bardziej złożone.
[2] Porównaj: P. Veyne,
„Początki chrześcijańskiego świata (312-394)”, tłum. I. Kania, Czytelnik,
Warszawa 2009, s.166-167.
[3] Porównaj: tamże, s.171.
[4] Tamże, s.172.
[5] Tamże, s.170.
[6] Tamże, s.173.
[7] Tamże.
[8] Tamże, s.174.
[9] Tamże, s.165.
[10] Tamże, s.166.
[11] Porównaj: tamże, s.165
oraz przypis 1 na s.187.
[12] Porównaj, tamże, przypis
4 na s.187-188.
[13]
Warto zauważyć, że w Księdze Hioba (poruszającej „niewygodny” temat teodycei)
nigdy nie używa się imienia Jahwe, ale mówi o El, Eloah, Elohim, albo Szaddaju,
a sam ów bóg jest Sędzią, a nie opiekunem narodu.
[14] Tamże, s.182.
[15] Tamże.
[16] Tamże.
[17] Tamże, s.183.
[18]
Tamże, s.185-186. Pseudo-Jeremiaszem Veyne określa autora Listu Jeremiasza,
który jest tekstem wtórnokanonicznym, napisanym w okresie hellenistycznym,
przez katolicyzm uznawanym jednak za część Księgi Barucha (jej 6 rozdział).
[19] Tamże, s.186.
[20] Tamże, s.184.
[21] Tamże, s.185.
[22] Porównaj: F. Nietzsche,
„Antychryst”, tłum. L. Staff, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2006, s.24-25.
[23] Tamże, s.24.
[24] Tamże.
[25] Tamże, s.16.
[26] Tamże.
[27] Tamże, s.17.
[28] By
lepiej zrozumieć różnicę pomiędzy czynieniem dobra w pierwszym i drugim
przypadku warto sięgnąć do „Naturalnej historii religii” Hume’a i prześledzić
różnicę pomiędzy pogańskim herosem, a chrześcijańskim świętym.
[29] F. Nietzsche, „Antychryst”, dz.cyt., s.18. Warto zaznaczyć, że tej sytuacji Nietzsche nie
wiąże z postacią Chrystusa, lecz Pawła. Ten ostatni jest dla niego typowym
przedstawicielem żydowskiego kapłana. Chrześcijańskie pojęcie boga jest zatem
przedłużeniem logiki judaistycznej, nie zaś jakąś zupełnie nową jakością.
[30]
Wątek konfliktu między siłami szczegółowo omawia G. Deleuze w książce „Nietzsche
i filozofia”, tłum. B. Banasiak, Wydawnictwo Spacja, Warszawa 1997, rozdział
drugi, zwłaszcza s.61-63.
[31]
Porównaj: F. Nietzsche, „Poza dobrem i złem”, tłum. P. Pieniążek, Wydawnictwo
Zielona Sowa, Kraków 2005, paragraf 54, s.59-60. Nietzsche zwraca uwagę na to,
że ów antychrześcijański ruch, jaki dokonuje się wraz z nowoczesnością, nie
jest przy tym antyreligijny.
[32] Porównaj: tamże, paragraf
54, s.59.
[33] Porównaj: tamże, paragraf
58, s.61-63.
[34] G. Deleuze, F. Guattari,
„Co to jest filozofia?”, tłum. P. Pieniążek, słowo/obraz terytoria, Gdańsk
2000.
O, bonus. Z większą przyjemnością czytałam drugą część z Nietzschem. Powiem tylko, że filozofia religii to zupełnie nie moja działka. ;]
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Iza
Moja działa też nie. Nie łatwo było wymyślić temat i coś napisać (w sumie pierwotny projekt był inny, ale okazał się zbyt rozbudowany), więc trochę więcej wysiłku niż zwykle mnie to kosztowało.
UsuńNietzschego trochę po macoszemu tu potraktowałem. Znam jego analizy religii na tyle, że ciekawsza była dla mnie praca nad Veynem. Ale wartościowe było rozróżnienie czynników wewnętrznych i zewnętrznych, na jakie wskazuje Nietzsche. Zwłaszcza tego, że szuka on wewnątrzreligijnych powodów "śmierci Boga". Owa śmierć Boga i nihilizm są konsekwencjami działania instynktu religijnego, a nie jego zaniku. Ateizm jest tylko kolejną formą religijności (coś podobnego, w trochę nieudolny sposób, starałem się pokazać w jednym z pierwszych wpisów na tym blogu). Czym innym jest zaś laicyzacja - ona wynika z przyczyn zewnętrznych, takich jak pracowitość. Nie jest ona wysubtelnioną formą instynktu religijnego, ale jego zanikiem. Ateista okazuje się być bliżej sacrum niż pracoholik. (Trzeba oczywiście dobrze rozumieć co tu jest nazywane ateizmem.)
Pewnie, rozumiem, że wymogi pracy zmusiły do ograniczenia projektu, no i do oczywistej skrótowości w części o Nietzschem.
OdpowiedzUsuńWłaśnie najbardziej zaciekawiły mnie te rozważania na temat ewolucji religijności. To przejście do "śmierci Boga"*, a w końcowym efekcie do nihilizmu.
*jest to w końcu rozstrzygnięte czy chodzi o "śmierć Boga", czy "zabicie Boga"?
Jednak zawsze tym rozważaniom Nietzschego towarzyszą mi wątpliwości co do jego spojrzenia na chrześcijaństwo. Że w pewien sposób jego punkt widzenia wypacza tę formę religijności. Tzn., że ta cała koncepcja woli mocy, (nad)człowieka czy "kowala własnego losu" to podkreślanie, czy może przekreślanie wszystkich naczelnych wartości chrześcijaństwa(miłosierdzia, litości, miłości do bliźniego etc.) I że odbywa się to na zasadzie burzenia i pogardy "dla słabych"(chrześcijan). Bo Nietzschemu to pasowało do schematu "panów" i "niewolników".
A np. Schopenhauer pozytywnie wartościował "współczucie".
I jeszcze to porównanie z buddyzmem. Że to religia starych, wymierająca, ale przynajmniej umierająca z godnością. :>
No i zasadnicze pytanie: jaką formę religijności praktykował Nietzsche? Wystarczy hasłowo, w sumie nic o tym nie wiem. Ateizm czy laicyzacja? Czy może, heh, panteizm?
Ps. Podejrzewam, że napisałam jakieś herezje. ^^'
Wybacz, moja wiedza jest dosyć skromna i mam wrażenie, że tu spamuję, a Ty się z grzeczności starasz, żeby mi ładnie odpowiadać.
Nie spamujesz, gdyby tak było, to bym odfiltrowywał twoje komentarze ;) ;) ;)
UsuńWiesz, to nie jest tak, że Nietzsche sobie wymyślił schemat panów i niewolników, a potem go stosował i przykrajał do niego chrześcijaństwo. Takie przekonanie podważa już najbardziej banalny fakt: chronologia pism. Trzymajmy się tego banalnego poziomu: Nietzsche, filolog klasyczny z wykształcenia, studiuje teksty antyczne, czyli poznaje grecki i rzymski sposób widzenia świata, wartościowania, etc. Pierwszą swoją poważną pracę poświęca Grekom: kultowi Dionizosa oraz tragedii (i nie pisze tam nic o chrześcijaństwie). Ale przecież czyta też inne rzeczy, czyta Augustyna, Tomasza, Lutra, Stary i Nowy Testament. Podstawowym faktem, w tej kwestii, jest dla mnie to, że Nietzsche czyta. Większość chrześcijan (i ateistów) nie czyta tych tekstów, zna chrześcijaństwo tylko z tego, co się im powie w kościele, co pokaże w telewizji. Dla większości ludzi chrześcijaństwo to tak naprawdę połączenie słowa "miłosierdzie" z wywołującymi emocje scenami z filmu, książki, czy kazania. Nietzsche natomiast sięga do źródeł, łączy je z ustaleniami historyków, antropologów i religioznawców, zwraca uwagę na to, o czym "sprzedawcy" wiary nie mówią, bada najdalsze konsekwencje różnych idei. I na tym opiera się jego krytyka, a nie na tym, że coś sobie z góry założył. Krytyczne uwagi wobec chrześcijaństwa pojawiają się na długo przed opracowaniem podziału na panów i niewolników.
Chociaż, być może, jedną rzecz z góry przyjął: że Życie*, ma większą wartość, niż Nicość. Na tej podstawie z pewnością wartościował. Ale nie uważam, że na tej podstawie pokazywał zależności. Np. pokazując zależność pomiędzy litością a nihilizmem (wolą nicości) po prostu "badał fakty", natomiast jak te fakty ocenił, to już kwestia tego "jedynego założenia".
[*przez Życie rozumiem Życie w całości, jako przenikającą świat witalność, a nie poszczególne życia indywidualne]
Pamiętaj też, że dziś, kiedy myśli się o chrześcijaństwie, myśli się o jego obecnej postaci: o Wojtyle czy o Teresie z Kalkuty, czy o "oazach", gdzie przy gitarce śpiewa się wesołe niejednokrotnie pieśni. Ale to jest tylko aktualna forma chrześcijaństwa, jakiś tam epizod, wywołany przede wszystkim oświeceniową i socjalistyczną krytyką religii, a może również krytyką Nietzscheańską. Ale nie ten (bo nie mógł go znać), ani żaden inny epizod nie interesował Nietzschego, gdy pisał on o chrześcijaństwie. Interesowało go ono całe, jego struktura, założenia, konsekwencje, teksty tych, których uważa się za ojców Kościoła, świętych itd. oraz sam tekst podstawowy: Biblia.
Co do religijności Nietzschego... Ja bym go raczej nazwał antyteistą (w sensie, jaki temu słowu kiedyś próbowałem nadać), co - krótko - oddałbym jako: sceptyk, eksperymentator, poszukiwacz prawdy. Ani teista, ani ateista. Chociaż czasem i w nim (jak sam przyznaje) odzywał się instynkt religijny, wówczas mówił o Dionizosie. Więc... "wierzył" w Dionizosa. Ale to znaczy tyle: uważał Życie za najwyższą wartość i "sacrum".
A co do niemieckiego "Gott ist tot". Przyjęło się to tłumaczyć na polski jako "Bóg umarł", chociaż prof. Żelazny proponuje przekładać jako "Bóg jest martwy". A czy była to śmierć czy zabójstwo... Różne wersje pojawiają się u Nietzschego: to ludzie go zabili, to pewien bardziej konkretny człowiek go zabił, to znowuż Bóg zabił samego siebie. Wg Nietzschego wydarzenia nie mają jednej przyczyny i jednego sensu, lecz pewną wielość. Podobnie jest i z tym. Upraszczając i nawiązując do artykułu można by powiedzieć, że "śmierć Boga" wynika z przyczyn zarówno wewnętrznych (konsekwencja takiego pojęcia "Bóg" i takiej religii z nim związanej), jak i zewnętrznych (rozwój nauki, nowożytna pracowitość, etc.).
Dzięki wielkie za wyjaśnienia. Świetnie i cierpliwie tłumaczysz, no a dla mnie dobrze dowiedzieć się czegoś więcej.
OdpowiedzUsuńZ mojej strony powiem, że współczesnego wymiaru chrześcijaństwa nie miałam w głowie. Byłoby to nielogiczne. Pewnie zabrzmiałam jak obrończyni i to dlatego. :]
Chrystus i Dionizos - z tego, co wiem, Nietzsche nazywał się i jednym, i drugim. Wyczuwam tu jakiś psychoanalityczny konflikt. :>
A na poważnie mówiąc: wyznawane przez Nietzschego wartości(najobszerniej mówiąc: Życie, o którym pisałeś)nie mieściły się dla niego w chrześcijaństwie - stąd odrzucenie na tym najbardziej podstawowym poziomie. Wybrał chyba najbardziej witalistyczną opcję - Dionizosa. Miał inną opcję? No chyba właśnie nie.
O, przypomniało mi się, przy okazji "dionizyjskiego" i "apollińskiego". Zapomniałam poprzednio wspomnieć o "Śmierci w Wenecji"! Nietzsche + Platon(nawet z greckim wątkiem homoerotycznym :>), więc polecam znowu. Nie jest długie i odpowiednie na wakacje.
Dobra, bo się pogrążam. Dzięki jeszcze raz!
Mam nadzieję, że równie świetnie uda mi się na wykładach ;)
UsuńCo do Chrystusa i Dionizosa... Różnie można to oceniać. Podpisywał się w ten sposób już po załamaniu nerwowym, więc można to zrzucić na karb tego, choć wydaje się to zbyt upraszczające. Jednak nie mam jakiejś swojej interpretacji tej kwestii, nie zajmowała mnie. Mogę tylko powiedzieć tyle, że faktycznie najczęściej przeciwstawiał sobie Dionizosa i Chrystusa. Z drugiej strony, w "Antychryście" był bardziej precyzyjny i odróżnił Chrystusa (którego jakoś szczególnie źle nie oceniał, nawet w pewnych kwestiach stawiał go w pozytywnym świetle) od chrześcijaństwa (które było głównie dziełem Pawła z Triasu, a które to Nietzsche ukazywał jako całkowite zaprzeczenie dostojnych ideałów pogańskich i życia dionizyjskiego).
Co do wybrania Dionizosa i witalizmu. Warto mieć również na względzie to, że przed Nietzschem (a nawet jeszcze w jego czasach) obraz kultu dionizyjskiego był bardzo prymitywny. To do dziś jeszcze pokutuje: Dionizos bóg wina, czyli, gruby wesołek z czerwonym nochalem i czkawką. Ówcześni badacze niezbyt poważnie traktowali ten kult i wyniki ich badań nie są dziś zbyt wartościowe. Były bardzo oświeceniowe z ducha - czyli traktowały obrzędy i mity jako złudy rozumu. A nawet kiedy starali się być rzetelni, to nie potrafili zrozumieć (a przez to uwzględnić i zaakceptować) niektórych zjawisk związanych z tym kultem, jak np. jego aspektu orgiastycznego (nie mieścił on się w ówczesnej moralności).
Badania Nietzschego były na tym gruncie bardzo oryginalne. Karl Kerenyi, dwudziestowieczny, węgierski religio- i mitoznawca (autor grubego tomiszcza o Dionizosie) napisał nawet, że Nietzsche jako pierwszy zrozumiał czym był kult Dionizosa, co się za nim kryło.
Ale to - czyli "odzyskanie" Greków - dopiero połowa "prawdy". W późniejszych pismach i notatkach Nietzsche niejednokrotnie pisze rzeczy w stylu: "dopiero ja zrozumiałem czym jest Dionizos, Grecy go jeszcze nie rozumieli". Wielu pewnie wpisuje to na rachunek megalomanii, na którą niejako miał cierpieć Nietzsche. Jednak moim zdaniem chodzi tu o to, że on bardzo mocno rozwinął intuicję, którą znalazł u Greków. Grecy rozumieli co symbolizuje Dionizos i jego mity, ale nie wyciągnęli z tego ostatecznych konsekwencji.
I na tej podstawie sformułowanie, że nie miał innej opcji wydaje mi się nie najlepsze. Bo to tak, jakby ktoś podał mu gotowe rozwiązania i on sobie jedno z nich wybrał. A faktycznie było raczej tak, że on stworzył rozwiązanie, które nie istniało (w jego czasach nie istniało w ogóle, a w dziejach istniało tylko w "zalążku").
A co do "Śmierci w Wenecji". Będę pamiętał, ale uważaj, bo się odegram i też zacznę Ci podsyłać tytuły książek ;) ;) ;)
A tobie dzięki za komentarze i pytania :)
Bardzo ciekawy tekst i w ogóle blog mi się podoba. Postaram się tutaj jeszcze wpaść, no obiecuję, że wpadnę :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
O Kulturze
Dziękuję i zapraszam :)
UsuńNo, wykłady będą wymagały trochę dodatkowych umiejętności, ale na pewno dasz sobie radę. Poza tym, będziesz mógł liczyć na uprzejmy feedback ze mojej strony. ;]
OdpowiedzUsuńDionizosa "odtworzył" na swój użytek, bo nie miał innej, lepszej formy religijności dla siebie. To nie tak, że taki Dionizos nie istniał, po prostu nie istniał w ogólnej świadomości. Może Nietzsche jako pierwszy nowożytny dotarł do starożytnej, hermetycznej wiedzy kultowej. Uwzględniając wszystkie aspekty kultu, mając większy aparat badawczy. To tylko może świadczyć o szerszym światopoglądzie. To nic, że w tamtych czasach wiedza o Dionizosie była skąpa czy wyrywkowa.
Właśnie, frapował mnie ten wątek orgiastyczny. Mniej od strony bachanaliów, a bardziej od strony boskiego furor/ ekstatycznego tańca. Poza tym, ciekawym wątkiem jest motyw odrodzenia Dionizosa. W jednej z wersji mitu był on tym, który narodził się na nowo.
Oh, oh, mam się bać polecanych lektur? Zacznę od października teorię literatury, będę musiała połknąć strukturalistów/poststrukturalistów, Deleuze'a, Derridę i innych. ;]
Chcę tego Wittgensteina. Adam doradzał swojego czasu "Traktat...", że dam sobie z nim radę. ;]
No i ten, nie musisz się bać mi podsyłać tytuły książek. Byle przyjemne, heh.
Książki filozoficzne nie są przyjemne, to jest droga przez mękę :D Całkiem serio mówię... Mało jest takich, które dobrze się czyta, tzn. które jakoś sobie literacko radzą. Większość książek Nietzschego - ale to kwestia formy: aforyzm, przypowieść. U Foucaulta też jest jakaś konwencja quasi-literacka wprowadzona. Pierwsze rozdziały jego głównych dzieł są zwykle bardziej narracyjne. Ale Deleuze, którego uwielbiam, to koszmar (poza "Kłączem", które formą przypomina trochę manifest).
UsuńA... byłbym zapomniał... Bergson. Bardzo dobrze się czyta. Niesamowicie plastyczne opisy, bardzo trafne, ułatwiające zrozumienie metafory. Nieźle pisze też Junger, którego "ostatnio" recenzowałem. (Oczywiście nie wszystko znam, nie wszystko mam teraz w pamięci.)
A jeśli bym miał tytułami, a nie autorami... U Nietzschego można zacząć w sumie od dowolnej książki (ale odradzałbym, na początek, "Narodziny tragedii" i "Antychrysta" - chociaż sam, od "Antychrysta" zacząłem). Z książek Foucaulta najlepszą, na początek, jest "Nadzorować i karać". Deleuze'a - chyba to "Kłącze" (powinno być na necie, na stronie tłumacza), które stanowi wstęp do nieprzetłumaczonej książki "Mille Plateaux".
Dobrze, że będziecie mieli na teorii literatury do czytania takie rzeczy. Dzięki temu wykłady będą przyklejone do jakiegoś konkretu. A co do wykładów... Zaraz wrzucam nowy wpis na ten temat ;)