czwartek, 29 listopada 2012

O znaczeniu historii filozofii

Niektórym osobom zajmującym się filozofią, zwłaszcza z kręgu tzw. filozofii analitycznej, wydaje się, że znajomość historii filozofii nie jest konieczna, że wszystkie twierdzenia i problemy da się ująć w sposób oderwany od systemu danego filozofa i wypowiedzieć je w uniwersalnym, neutralnym teoretycznie języku. Bardzo często idzie za tym przekonanie (i praktyka!), że z poglądów danej grupy filozofów da się wyciągnąć tezy dotyczące wspólnego zagadnienia (np. tzw. mind-body problem), przełożyć je na język jednolitych pojęć, zestawić, dzięki temu porównać i ocenić, które są prawidłowe, a które nie lub stworzyć stanowisko, którego dotąd nikt nie prezentował, a które da się kombinatorycznie wydedukować z owego zestawienia.


Chciałbym wymienić dwa powody, dla których nie zgadzam się z takim podejściem. Większość, z tego o czym tu piszę, była zawarta już (implicite lub explicite) w innych miejscach na tym blogu. Jednakże wciąż powtarzające się tu i ówdzie (czy to w komentarzach, czy w rozmowach) głosy sprawiły, że postanowiłem kwestię te nieco usystematyzować. Podział, który zaproponuję jest nieco sztuczny, w gruncie rzeczy obie te kwestie zazębiają się, ale uznałem, że ich "odseparowanie" przyczyni się do większej przejrzystości wywodu.

Powód pierwszy, ten prostszy (można by go nazwać synchronicznym): każda koncepcja filozoficzna jest holistycznym systemem lub nieświadomie wspiera się na jakimś holistycznym systemie: pojęcia nawzajem do siebie odsyłają, zazębiają się tworząc złożoną strukturę, w ramach której dopiero uzyskują swój sens. Nie ma jakiegoś uniwersalnego sensu: albo jest on świadomie wytwarzany przez filozofa, albo nieświadomie przejmowany z innego systemu lub z wiedzy potocznej. Dlatego też wszelkie (hipo)tezy formułowane przez każdego z myślicieli należy rozpatrywać przy uwzględnieniu tego całokształtu powiązań pomiędzy pojęciami.
Bywa oczywiście tak, że pewni filozofowie przynależą do jakiegoś wspólnego nurtu, jak choćby brytyjski empiryzm. Wówczas ich siatki pojęciowe są bardzo podobne i można w miarę swobodnie dokonywać zestawień-porównań. Jednakże często te struktury są zupełnie odrębne: jak choćby Spinoziański i Humeowski. Tutaj już nie da się abstrahować od całościowej struktury pojęciowej zbudowanej przez danego myśliciela. (Można je co prawda przetłumaczyć na jakiś trzeci język, by tam zestawić i porównać, ale tylko pod warunkiem, że ten język będzie faktycznie obejmował je obie, tzn. rzeczywiście będzie uwzględniał wszystkie te teorie i zarazem przekraczał je - rzeczywiście oznacza: nie tylko postulatywnie, nie tylko na zasadzie deklaracji. Z dalszej części tekstu można wywnioskować co mam na myśli przez takie faktyczne obejmowanie.)
Na tym etapie znajomość historii filozofii oznacza znajomość różnych, wytworzonych w dziejach, holistycznych systemów: z ich pojęciami, tezami, hipotezami, problemami i związkami pomiędzy nimi. Jest ona niezbędna zarówno do tego, by zrozumieć tych myślicieli, którzy kontynuują pewien nurt (a - na zasadzie ekonomii pisania - nie przytaczają odkryć i uzasadnień sformułowanych przez swoich poprzedników), jak i do tego, by zrozumieć sens pewnych propozycji teoretycznych: bywa tak, że pewien filozof natknął się na problem, którego nie da się rozwiązać za pomocą wykreowanych dotąd siatek pojęciowych i konieczne jest stworzenie nowej siatki pojęciowej - a to zawsze oznacza: obcej, dziwnej, niezgodnej z potocznym poznaniem (i jego nieodłącznym towarzyszem: zdrowym rozsądkiem). [Będę to powtarzał do znudzenia: bez faktycznego zrozumienia Kantowskiego przewrotu - i chodzi tu o kwestię warunków możliwości, a nie "rewolucję kopernikańską" - nie da się zrozumieć Hegla, Heideggera, Deleuze'a, Foucaulta itd. - wszyscy oni będą najwyżej (proto-)postmodernistycznymi dziwakami. Oczywiście ten warunek, choć konieczny, nie jest wystarczający, tzn. Kant nie wystarczy, przykładowo: do Deleuze'a potrzeba jeszcze Heideggera, Spinozy, Foucaulta, strukturalizmu, Nietzschego, Bergsona, Hegla itp. - czyli właśnie historii filozofii - z drugiej strony nie oznacza to, że Deleuze'a trzeba czytać na końcu tego ciągu, już prędzej przeciwnie: zacząć od niego, a najlepiej: na zasadzie koła: czytać jego, czytać tamtych, wracać do niego, wracać do tamtych...]

Teraz ten bardziej skomplikowany powód: każda filozofia (każda w ogóle dziedzina kultury i nauki) jest dziejowo uwarunkowana. Wiele pojęć, wiele kategorii, wiele podziałów przyjmowanych jako oczywiste, neutralne teoretycznie, samonarzucające się ma w istocie swoją historię, swoje pochodzenie. Choćby ten podział, z którym tak dobrze się oswoiliśmy: na materię i formę - pochodzi on od Arystotelesa; albo na ogólną, uniwersalną, ponadczasową istotę czegoś (społeczeństwo jako takie) i konkretną realizację tej istoty (społeczeństwo feudalne w średniowiecznej Francji, społeczeństwo mieszczańskie w XIX-wiecznych Niemczech itd.) - ten natomiast pochodzi od Platona. Inne pochodzą z nauki, jeszcze inne z religii, z epoki myślenia mitycznego, albo po prostu z wiedzy potocznej, ze zdrowego rozsądku.
Wiele z nich (a być może wszystkie) zaciemnia nam dane zjawisko, sprawia, że podany przez nas opis nie zgadza się z rzeczywistością. Husserl próbował temu zaradzić swoją koncepcją doświadczenia pierwotnego, czyli odrzucenia wszystkich teorii, na rzecz czystego opisu tego, co nam się jawi, gdy badamy dany fenomen. Jednakże bardzo szybko jego uczeń, Heidegger, wykazał, że postulat "powrotu do rzeczy-samych" to za mało. Opisując, choćby bez odniesienia do tej czy innej teorii i jej siatki pojęciowej, zawsze używamy jakichś słów-pojęć, które mają swoje pochodzenie, a z którego czerpią swój (wstępny) sens i na podstawie którego kategoryzują rzeczywistość. Chociaż odrzucamy tę czy inną teorię, jak zrobił to Husserl, to wciąż pozostajemy pod - zaciemniającym zjawiska - wpływem filozoficznej tradycji oraz zdrowego rozsądku. By przed tym uciec należałoby porzucić słowa i język w ogóle.
Heidegger proponuje jednak inne rozwiązanie: destrukcję (lepszym słowem jest tu: dekonstrukcja) dziejów. Nie ma on przez to na myśli nihilistycznego odrzucenia całego dotychczasowego dorobku intelektualnej działalności ludzkości, ale świadomy i kontrolowany proces badania dziejów pojęcia/problemu/kategorii, docierania w ten sposób do jego źródła, sprawdzania adekwatności do opisu rzeczywistości i - dopiero w tym momencie - odrzucenia, modyfikacji lub przyjęcia danego pojęcia/problemu/kategorii. Stąd Heidegger (zwłaszcza po tzw. zwrocie) tak wiele uwagi poświęca etymologii słów oraz presokratykom (czyli pierwszym filozofom, "źródłu" filozofii). Wybiera on pojęcia, które wydają się nam najbardziej oczywiste (takie jak: prawda, natura, istota, byt) i uważnie przygląda się im ze wszystkich stron. Stąd już nie "prawda", ale "aletheia", stąd nie "człowiek", ale "Dasein", stąd nie "istota", ale "istoczenie", albo zastąpienie podziału na formę i materię sporem Ziemi i Świata, stąd czas, który nie jest, ale czasuje. Stąd (z długiej, ciężkiej, wytrwałej pracy analitycznej), nie zaś z jakiejś postmodernistycznej, sofistycznej przewrotności jak pragnęli by niektórzy (ci, którym tej pracy wykonywać się nie chce).
Tu historia filozofii okazuje się narzędziem do usuwania naszych mniemań, do wskazywania pozorności pewnych oczywistości, do dostrzegania przesunięć i przemian. O ile w pierwszym punkcie znajomość dziejów tej dziedziny pozwala na jej zrozumienie, o tyle tutaj umożliwia jej rozwijanie.

Analitykom wydaje się, że nie trzeba znać historii filozofii. Ale w ten sposób wpadają w pułapkę: są uwarunkowani historycznie, a nie mają tego świadomości. Wierzą, że język (pojęcia), którym się posługują jest całkowicie neutralny, gdyby jednak włożyli nieco wysiłku w badania historyczne zobaczyliby jak bardzo się mylą.
Choćby słynny problem umysł-ciało, nad którym - bezskutecznie - od lat debatują kognitywiści i filozofowie umysłu... Taka daremność wysiłków dobremu "postmoderniście" szybko podetknęła by myśl, że winą jest nie trudność postawionego problemu, ale jego błędność: błędne są użyte kategorie, błędny jest podział na umysł i ciało (rzut oka na historię łatwo pozwala wskazać jego ojca: to on! Kartezjusz... czyżby zatem ta cała współczesna filozofia umysłu była w istocie... głęboko - bo przed-Kantowsko - nowożytna?).
Dla lepszego wyjaśnienia tej kwestii pozwolę sobie posłużyć przykładem-analogią z dziedziny fizyki (przy okazji pokazując, że nauki ścisłe są równie mocno uwikłane w dzieje). Światło, jak doskonale pamiętamy z lekcji, ma naturę korpuskularno-falową, tzn. jeśli przyglądamy mu się pod jednym "kątem" to dostrzegamy w nim oddziaływania cząsteczkowe, a jeśli przyglądamy pod innym - falowe. Światło jest dualne. Czy rzeczywiście? Czy "w bycie", "w rzeczy samej", "światło-samo-w-sobie" faktycznie ma podwójną naturę, którą zmienia zależnie od warunków obserwacji? Nie głupim wydaje mi się przypuszczenie, że światło jest czymś "jednolitym", a problem tkwi w nas, w naszej nauce, w kategoriach jakimi się posługujemy. Nie znam historii fizyki, ale snuję domysł, że pewni uczeni badali oddziaływania między cząsteczkami i wypracowali do tego odpowiednią teorię, inni (albo ci sami przy innej "okazji") badali oddziaływania między falami i wypracowali swoją teorię, gdy zaś jedna i druga grupa natknęła się na światło, okazało się, że pojedyncza z tych teorii jest niewystarczająca (tzn. nie jest nadrzędna, tej drugiej nie da się do niej zredukować) do opisu zjawiska i konieczne jest połączenie ich obu: co daje nam stan rzeczy, jaki znamy dziś. Być może należałoby jednak odrzucić zarówno pojęcie cząsteczki oraz związaną z nim teorię i pojęcie fali oraz związaną z nim teorię, a zamiast tego stworzyć trzecie pojęcie i trzecią teorię, obejmującą oba tamte typy zjawisk, a wychodzącą od przypuszczenia, że światło jest jednak czymś jednolitym.
Na tym etapie znajomość historii filozofii (czy nauki) oznacza świadomość dziejowego uwikłania wypowiedzi, które formułujemy my sami lub filozofowie/uczeni, do których się odwołujemy. Konieczna jest ona również by zrozumieć pewne przejścia, pewne "dziwaczności" teorii nowych (przynajmniej dopóty, dopóki nie zostaną one przyswojone, nie staną się "stare").

Jeśli jakiś myśliciel posługuje się językiem, słownictwem dla nas zrozumiałym i przejrzystym oznacza to tylko tyle, że pojęcia i kategorie, których używa nie wymagają od nas myślenia: utwierdzają nas w mniemaniach, do których przywykliśmy, a które stały się częścią powszechnego zdrowego rozsądku. Gdy zaś lektura jakiejś książki powoduje u nas językowy "zgrzyt" i nie pozwala na odruchowe zrozumienie oraz zgodzenie lub niezgodzenie się, to zmusza nas ona do myślenia (o ile chcemy podjąć ten wysiłek), zmusza do porzucenia siatki pojęciowej, w której spokojnie drzemiemy i przyjrzenia się światu na nowo, nowymi oczyma.


Można oczywiście, jak robią to pewne anglosaskie uczelnie, uznać kurs z historii filozofii za nieobowiązkowy, niekonieczny - tak samo jak można uprawiać fizykę przed-newtonowską: czytelnicy na pewno się znajdą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz