poniedziałek, 26 marca 2012

Problem podmiotu - refleksje

Poniżej zamieszczam zbiór niedopracowanych przemyśleń, pewnych tropów lub pomysłów dotyczących zagadnienia podmiotu. Część z nich ma swe źródło w dyskusjach toczonych na blogu Adama Brzoski, część inspirację w usuniętych - niestety - wpisach na blogu davida von puli. Z tego ostatniego podkradłem również pewien pomysł odnośnie formy niniejszego wpisu. Chciałbym przedstawić filozofię nieco od strony warsztatu - tego jak powstają pewne idee - by pokazać, że nie jest ona zupełnie oderwana od życia, jak często się uważa (chociaż z drugiej strony narażam się tu na zarzut uogólniania jednostkowych doświadczeń).


§ 1. Heidegger - w swoim najbardziej znanym dziele pt. "Bycie i czas" - pokazuje, że zazwyczaj jesteśmy zanurzeni w czymś, co określa on mianem Się [niem. das Man]. Oznacza to, że przeważnie podejmując jakieś działania, decyzje, czy nawet myśląc, nie robimy tego samo-dzielnie, przez pryzmat naszej indywidualnej egzystencji, ale robimy tak jak się robi, mówimy tak jak się mówi, reagujemy tak jak się reaguje, myślimy tak jak się myśli. Na co dzień jesteśmy poddani władzy czegoś, co - bardzo nieprecyzyjnie i upraszczająco - można by określić mianem mody, bezmyślnego obyczaju, wartości stadnych, opinii publicznej.
Czasem jest jednak możliwe wyrwanie z tej sytuacji. Za podstawowy sposób Heidegger uważa nastrój trwogi. W trwodze zostajemy postawieni w obliczu śmierci. Ale nie w taki sam sposób, w jaki spotykamy się z nią na ekranie telewizora, w gazecie czy na pogrzebie kogoś bliskiego. Chodzi o fakt, że nasze życie, nasza własna egzystencja zakończy się. W trwodze napotykamy nicość. I dzięki temu indywidualizujemy się, wyrywamy się z Się. Ponieważ to my sami umrzemy, nikt nas w tym nie wyręczy, nikt za nas tego nie doświadczy, nikt inny tego nie zrozumie. Nie umiera się, umieram zawsze i wyłącznie ja. Dlatego też żyć muszę tylko i wyłącznie ja, po swojemu, a nie tak, jak się żyje. [Warto jeszcze wspomnieć, że Heidegger zauważa, że nastrój trwogi jest czymś tak nieprzyjemnym, a fakt naszej śmiertelności czymś tak odpychającym, że często brak nam sił na zmierzenie się z nim i tym chętniej uciekamy w Się i świat codziennego zatroskania.]

Jakiś czas temu wybrałem się na spacer do lasu. Po to, żeby napawać się pięknem przyrody, poczytać trochę w zaciszu, a - przede wszystkim - pomyśleć. Jednakże przesadziłem z jego długością. Oddaliłem się tak bardzo od domu, że kiedy byłem już bardzo zmęczony wciąż miałem kilka kilometrów do pokonania. Ból w nogach nieustannie nasilał się. Próbowałem skupić swoje myśli na jakichś rozważaniach, ale przychodziło to z trudem. Cała moja aktywność skupiała się na jednym: dojść do domu.

Heidegger (w tekście "Czym jest metafizyka?") wymienia jeszcze inne fenomeny, które stawiają w obliczu Nicości: surowość przeciwdziałania, ból odmowy, bezsilność zakazu, ostrość wstrętu, gorycz wyzucia. Pomyślałem, że warto by dodać do nich jeszcze bardziej cielesne zjawiska: ogromny wysiłek fizyczny, albo potworny ból. Czyż one też nie zbliżają nas do śmierci, do nicości?
Pomyślmy o torturowanym więźniu. On już nie tkwi w Się - jest sam, jeden, indywidualny w obliczu zbliżającego się końca. Albo człowiek, który postanowił zdobyć jeden z najwyższych szczytów w Himalajach: może poszedł tam, bo się tak robi... ale w obliczu mrozu, niebezpieczeństwa, wysiłku odpadają od niego te wszystkie codzienne, banalne troski i zwyczajowe, powszechne reguły postępowania - tam, w górach, musi sobie radzić samo-dzielnie.
Ale jakie jest w istocie to "ja" które ujawnia się w tych fenomenach fizycznych, a także w tych, które wymienia Heidegger? Jest ono czystym "przetrwać!". Całe nasze jestestwo zostaje zredukowane do pierwotnej chęci podtrzymania swojej egzystencji (często za wszelką cenę). Wszystkie wyższe potrzeby, cała duchowość (jakieś umiłowanie dla sztuki, maniery, ambicje, marzenia), pragnienie rozwoju, ogromna część sfery (a czasem nawet ona cała) relacji międzyludzkich, w skrajnych przypadkach nawet godność, potrzeba wolności i miłości zostają anulowane. Zostajemy wyrwani z Się, z upadku w świat codziennego zatroskania, indywidualizujemy się, ale to nasze "ja" = "przetrwać!" i nic więcej.

Rozmyślam nad tym i ukazuje mi się problem: jak na takim "ja" ma wyrosnąć "ja" nadczłowieka? "ja" przebogate, "ja" darzące? "ja"-nadmiar?
Zdaje się, że to niemożliwe. Ale nie chcę od razu rozstrzygać. Na razie pytam. Po części wstrzymuję osąd również dlatego, że nie widzę innej możliwości zindywidualizowania się.

Powstaje też inne pytanie: czy takie "ja = przetrwać!" nie jest podstawą dla podmiotowości cynicznej i/lub kapitalistycznej? Dla tej, którą - za Rortym - można by nazwać mianem liberalnej ironistki? 



§ 2. Jakiś czas temu przygotowywałem tekst dla Filozofia.TV, w którym objaśniałem różnicę między myśleniem przez negację i przez afirmację. Na tym podziale opierałem też część komentarzy, które zamieściłem na blogu Adama Brzoski.
Rozmyślając przy pewnej okazji o Heideggerowskiej trwodze zacząłem się zastanawiać, czy nie jest mechanizmem podobnym do Heglowskiej negacji? Czy jej działanie nie opiera się na negacji, zamiast na afirmacji?
Zwykle jesteśmy pogrążeni w świecie codziennego zatroskania - ganiamy za naszymi interesami, wykonujemy obowiązki, oddajemy się przyjemnościom, wchodzimy w interakcję z bliźnimi, jemy, śpimy. Tkwimy w sieci złożonych i bogatych odniesień. Ale bywa, że opada nas trwoga i wówczas wszystkie te relacje tracą znaczenie, zostają zerwane lub zawieszone - cały świat usuwa się na bok, zostajemy sami, nasze "nagie" jestestwo.
Bardzo przypomina to Heglowskie przejście od Tezy do Antytezy. Z tym, że u Heideggera nie mamy do czynienia z trójkątem dialektycznym i jego jednoczącą Syntezą, ale kołem hermeneutycznym, gdzie po takim przejściu od jednego członu, do drugiego, następuje powrót, ale ze zmianą. Po zindywidualizowaniu przez trwogę (lub inny fenomen stawiający nas w obliczu nicości) wracamy do świata. Ale wracamy inni, bogatsi o nowe doświadczenia, o zrozumienie własnej kondycji. Ale i sam świat się w "tym czasie" zmienia. Później ponownie nas coś z niego wyrywa i ponownie do niego wracamy. Wciąż krążymy po kole, ale też jego elementy wciąż się zmieniają.

Wydaje się jednak, że siłą napędową tego koła jest negacja. W miejsce tego potrzeba być może jakiejś afirmacji, która pozwala twórczo się przekształcić i rozwinąć temu, co jest. Zamiast przekreślać wszystkie relacje, w jakie jestem uwikłany i przez które nie jestem samostanowiącym o sobie indywiduum, należałoby raczej je pozytywnie rozwijać.
Ale powraca wcześniejszy problem: jak się w tej sytuacji zindywidualizować? Jak osiągnąć samo-dzielne "ja!", które by nie było tylko kukiełką pociąganą za sznurki opinii publicznej, mody, obyczajów, panujących poglądów? 



§ 3. W podróży pociągiem czytałem "Logikę sensu" Deleuze'a. W którymś rozdziale napotykam się na takie słowa: "[...] ironia romantyczna [...]. Bazuje ona na syntetycznej jedności osoby, a nie na analitycznej tożsamości indywiduum." Dalsze rozważania autora przestają mieć znaczenie - nie zagłębiam się w tekst... uruchamia się strumień skojarzeń.
Może tu tkwi mój problem? Nie rozróżniałem tych dwóch typów podmiotowości. Kiedy - w jednym z pierwszych wpisów na blogu - krytykowałem patriotyzm wychodziłem od niepowtarzalnej wielości różnorodnych doświadczeń, relacji, cech, umiejętności jakie mnie tworzą. Kiedy zaś - w innym wpisie - szukałem "Ja!" będącego lekarstwem na Się, interesował mnie jakiś pojedynczy, niezależny od innych składnik - trwały rdzeń, w pewnym sensie powtarzalny we wszystkich przypadkach.
Albo muszę zdecydować się na jedno z tych (na syntezę?), albo poszukać innego rozwiązania.



§ 4. Jakiś czas później przypomina mi się jeden z aforyzmów Nietzschego. Odszukuję go: "Wola mocy", numer 439. Wprowadzona zostaje tam różnica pomiędzy człowiekiem złożonym i syntetycznym (możliwe, że chodzi tu o inną syntetyczność niż u Deleuze'a). Nietzsche opisuje człowieka syntetycznego jako tego, "w którym siły rozmaite bezwzględnie zostały zaprzężone w jarzmo ku jednemu celowi."
Być może to rozwiązanie, którego poszukuje: niepowtarzalna wielość, która nie pozwala się zredukować do żadnych uniwersalnych - a dzięki temu podporządkowujących sobie indywidualność - elementów, a zarazem niepozwalająca rozmyć się w chaotycznej masie jedność woli-celu.

[Równocześnie uświadamiam sobie, że podobna intuicja już kiedyś mnie nawiedziła, jednak raczej w czasie zajmowania się literaturą, a nie filozofią.]



§ 5. Od pewnego czasu zajmuje mnie problem pozytywności i afirmacji. Rozmyślałem nad nim głównie w kontekście ontologicznym (np. kwestia "istnienia" nicości, nie-bytu), ale któregoś dnia ponownie podejmuję go w kontekście problematyki podmiotu.
Zarzucam Heideggerowi myślenie przez negację, ale czy sam tego nie robię? Czy nie traktuję "ja" i "my" (lub "świata") jako opozycyjnych członów, jako sprzeczności? Zamiast tego należałoby oba pomyśleć pozytywnie i jako różne. I afirmować je w tej różnicy. [Tam gdzie rezygnuje się z myślenia opozycjami nie konieczne jest zaraz utożsamianie wszystkiego, wiara w nierozróżnialną, zlewającą się całość bytu - co np. Kołakowski zarzucał Bergsonowi. Zamiast tego można wprowadzić kategorię różnicy, która oddziela elementy, ale jednak nie czyni ich sprzecznymi względem siebie.]

Tak naprawdę istnieją dwa, pozytywne zadania do wykonania: wzmacniać swoje "ja" oraz rozwijać szczere relacje z Innymi (w tym również np. zwierzęcymi-Innymi) i ze światem w ogóle. Trzeba nauczyć się szacunku do samego siebie. Ale trzeba też zacząć partycypować.

Warto tutaj również uruchomić perspektywizm: "ja" obserwować i oceniać z punktu widzenia "my", a "my" z punktu widzenia "ja".

85 komentarzy:

  1. Dałeś linki do blogów Adama i Dawida , weszłam i teraz mam gonitwę myśli i świadomość ich przejęcia , czyli rozpływania się w ich "SIĘ" - filozoficznym .:)

    Wnioski z &5 wydają się być trafione. To próba pogodzenia ja z nie -ja-.

    Się - Heideggera może należy nie ujmować wyłącznie jako stadnego , bezmyślnego wspólnego nurtu zabijającego indywidualność.
    Samemu nie da się stworzyć od podstaw narzędzi i metod badania rzeczywistości , jesteśmy zdeterminowani i ewolucją biologiczną jak i kulturową ( którą geny trzymają na smyczy :) Wilson). Jesteśmy "skazani" na byt , mający wspólną podstawę z innymi , a nawet całym ożywionym światem ( i znów ściąga od Dawida : "Jestem życiem, ktore pragnie żyć pośród życia , które pragnie żyć." - Schweitzer ) .
    Wpadliśmy w pułapkę falsyfikacjonizmu egzystencjalnego , to jest nowe kulturowe
    "SIĘ" . Coraz trudniejsze stawiamy sobie cele - w tym wytworzenie sensu i wartości - stąd tyle hipotez i ból konfirmacji.

    Wzmacnianie swego " ja " - w jaki sposób to czynić ?
    To tak na początek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę muszę obronić Heideggera ;) On bardzo podkreśla znaczenie tradycji (jest przedstawicielem hermeneutyki, której niektórzy - m.in. Dawid - zarzucają zbytnie przywiązanie do tradycji, do kultury). Opisuje też taki fenomen jak współbycie. Jego zdaniem nie każda relacja z innymi czy z kulturą ma formę Się. Ale dopóki "pierwszy raz" nie przeżyjemy trwogi, to właśnie w taki sposób jesteśmy zanurzeni w świecie - poprzez bezmyślną stadność.

    Tak, sposób w jaki Adaś :) zdefiniował falisyfikacjonizm egzystencjalny to kolejne Się. Ale nie mówiłbym w tym kontekście o tworzeniu sensu i wartości - one już są (przez owo Się) określone: pieniądze, zawodowa "samo"realizacja, pewien styl życia (jakiś fitness, zdrowa - najlepiej okołowegetariańska - dieta i - zależnie od kontekstu - polowania na dyskotekach lub wspólne wychowywanie dzieci, jakieś wycieczki zagraniczne, śledzenie newsów w mediach).


    Jak wzmacniać "ja"? To jest do rozważenia właśnie - nie chcę mówić banałów. Ale na pewno chodziło by o to, żeby zacząć bardziej przejmować się sobą [nie swoimi płytkimi, hedonistycznymi potrzebami czy tymi wyznaczanymi przez Się, jak choćby ta "samo"realizacja, ale swoimi potrzebami głębokimi, wewnętrznymi, prawdziwą samorealizacją], nauczyć się szacunku do siebie [czyli nie czerpać swojej wartości z opinii innych], nauczyć się odpowiedzialności.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wydaje mi się , aby Heidegger miał rację. Na podstawie samoobserwacji moich refleksji, działań , w tym reakcji widzę zawsze wyraźną tendencję do opozycji mego ukonstytuowanego -ja- z tym co zewnętrzne. "Się" de facto obiektywnie nie istnieje , to wyłącznie nasze wyobrażenie o jego właściwościach.
    Oczywiście stadne zachowanie ma miejsce na poziomie zachowań biologicznych( jedzenie, spanie...) , w tym emocji odziedziczonych po zwierzęcych przodkach, czyli taki genotyp wyznaczający " normę reakcji" - od której nie uciekniemy choć potrafimy korygować co nieco( Dawid napisał świetną pracę magisterską i se korzystam :), ale to co jest efektem procesów zawartych w korze mózgu wynika z naszych wyborów. Czy przystaję na dulszczyznę czy cynizm czy religię - zależy od nas. Fakt , że wielu ludzi podobnych wyborów dokonuje , nie uprawnia do wysnucia tezy , iż myślimy " modą obyczaju na....".
    Zresztą zaimek dzierżawczy - się - jest konstrukcja gramatyczną wskazującą na odniesienie czynności wykonywanej samodzielnie do siebie : myję się , mówię sobie , analizuję siebie itd.

    Pomysł trwogi ... zaiste wszyscy szczęśliwi na tym łez padole a priori zostają pozbawieni łaski autentyzmu , toż to absurd.
    Autor "Bycia i czasu" przegina.
    Oczywiście nie każdy dokonuje demistyfikacji siebie i systemu rzeczywistości, ale na pewno każdy robi dokładnie to , co chce.
    Wybory chceń są indywidualne ,rzeczywistość nas oczywiście determinuje , ale możemy być ( jeśli zechcemy) ultra outsiderami od najczęściej dokonywanych wyborów. Mechanizm wyboru jest identyczny - chcę i to wybieram .
    Chciałem , ale nie mogłem - jest żałosnym samooszukiwaniem się.
    Wkurza mnie takie filozofowanie , czyli odbieranie podmiotowości ludziom. Tworzenie opozycji głębokiego i płytkiego. Jestem , jaki jestem i mogę się zmienić.
    Czyli tkwić przy absolucie i w bierności lub sprawdzać ileś tam hipotez aktywnie. Ani jedno ani drugie Się mnie mentalnie nie zniewalają - mamy siłę aby wybrać --> naszą wspaniałą świadomość siebie, która wręcz intuicyjnie odróżnia wartości od przyjemności.

    Wzmacnianie - ja - przez szacunek do samego siebie? Hmm... na pewno samo myślenie nic nie da , tu konieczna potrzeba ciągłego sprawdzenia "jakości" relacji z innymi , światem i swoimi potrzebami.

    Nicość / niebyt - to "dziura" w bycie czy na odwrót byt to "dziura " w niebycie ? :))

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że gdybyś Heideggerowi powiedziała, że Się obiektywnie nie istnieje, to by Ci przyznał rację. Tylko... chodzi o to, że Heidegger odrzucał kategorie subiektywności i obiektywności jako fałszywe ;)
    Poza tym można wyróżnić kilka sposobów istnienia. To, że matematyczna liczba "1", albo "x", albo coś takiego jak "język angielski" nie istnieją tak jak krzesło czy drzewo nie oznacza, że nie istnieją w ogóle. Tak samo jest z Się.

    Ale pomijając sposoby istnienia i przechodząc do argumentu z wolnego wyboru... Gdyby faktycznie od nas zależało co robimy, to oznaczałoby, że takie korporacje jak Coca Cola, McDonalds czy Unilever są rządzone przez idiotów, którzy wyrzucają w błoto miliony dolarów przeznaczając je na reklamę. Podobnymi idiotami okazaliby się wszyscy politycy, którzy wydają tysiące (a często i miliony) na kampanie wyborcze. A obawiam się, że niestety nie są. Ludzie podążają za modą, opinią publiczną, zdaniem znajomych - nie wszyscy i nie zawsze, ale bardzo wielu i bardzo często. [Z resztą jeśli by już biologizować jak Dawid, to podejrzewam, że dałoby się to sprowadzić do jakichś mechanizmów ewolucyjnych. Ale to nie jest moje stanowisko - uważam, że kwestie wychowania grają tu ważniejszą rolę.]


    Co do trwogi. W pewnym sensie wystarczy jej jednokrotne przeżycie i można by powiedzieć, że nie ma takich, którzy by tego nie doświadczyli. Nie ma wiecznie szczęśliwych osób.
    Zbanalizujmy to dla celów dydaktycznych. Pomyśl o dzieciach - biegają sobie jak to stado, chcą wszystkie tego samego (reklamowane chipsy, markowy plecak), jak ktoś nie jest z nimi to ma przesrane... A potem przychodzi okres dojrzewania - ileż tu jest negatywnych stanów psychicznych... i tu właśnie następuje indywidualizacja... dziecko staje się osobą (oczywiście z różnym skutkiem to się udaje, ale jest różnica).


    Co do opozycji głębokiego i płytkiego. Pomyśl o tym ile masek nosimy w różnych kontekstach życiowych: w pracy jesteśmy inni, w domu inni, wśród znajomych inni, w samotności inni. [Dodaj do tego jeszcze to, co wyżej pisałem o reklamie.] Może trzeba by lepiej przeanalizować tę opozycję, ale od razu bym jej tak nie przekreślał.


    A co do nicości... Zależnie, którą opcję przyjmiesz wyjdzie Ci inna wizja świata. A co ja myślę? Hmm... trudne pytanie bardzo... Ale osobiście ostatnio rozważam opcję pozbycia się pojęcia nicości w ogóle.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie widzę ( choć się staram:) analogii między Się a pojęciami, które odwzorowują mniej lub bardziej precyzyjnie "przejawy" stanów i relacji faktycznie istniejących i zachodzących.
    Się bowiem z jego wszechwładnością do momentu traumy byłoby nadumysłem , myślą przez którą są nasze myśli myślane, bogiem monizmu :).
    A przecież " stadność " jest wtórna a nie pierwotna , składają się na nią nasze wybory. To chyba on powiedział: " człowiek jest pasterzem bytu" a nie odwrotnie.


    Sposobów istnienia jest wiele , najnowsze stanowisko : w zasadzie nic nie istnieje ani obiektywnie ani subiektywnie , nawet cząstki elementarne wyrugowano , istnieją kwadraty modułów pewnych funkcji falowych przedstawiające Prawdopodobieństwo , że dana cząstka może być w gdzieś w czasoprzestrzeni , czyli świat to nikła gęstość prawdopodobieństwa. Świadectwa zmysłów nam pozostały , aby nie zwariować. :)

    Przecież od nas zależy czy poddamy się manipulacji reklamy czy nie podążymy za wyborem większościowym. Od np. chcenia zrozumienia mechanizmu reklamy lub chcenia odrzucania myslenia, na rzecz radości konsumpcji.

    Dzieci są niezindywidualizowane? Stają się osobami po "przejściach" ? One tylko boją się samotności , pragną być bezpieczne - stąd rzadziej widzimy ich odizolowanie od grupy.

    Nie można być z definicji płytkim czy głębokim - potencjał na wyjściu z łona matki mam taki sam lub przynajmniej bardzo podobny, wspólny gatunkowi. Dalej jest to sieć takich a nie innych relacji i przede wszystkim chęć zrozumienia .

    Nicość dla Zoe - to faktycznie problem.

    OdpowiedzUsuń
  6. Pasterzem Bycia a nie bytu - a czym jest u Heideggera Bycie pewnie nie wiedzą dobrze najlepsi znawcy ;) A tych pasterzy to on widział w pewnych wybranych poetach i filozofach ;)


    Czy stadność jest pierwotna czy wtórna. Pomyślałem sobie tak: oho - i oto mamy przykład błędów do jakich prowadzi wiara w związek przyczynowo-skutkowy. Może lepiej pomyśleć o tym jak o polu: to jest szereg wzajemnych relacji: my oddziałujemy na Się, Się oddziałuje na nas. Nie wiem czy można odnaleźć taki pierwotny punkt, w którym to nasze (podkreślam: nasze - moje, twoje, osoby, którą widzę za oknem) wybory tworzą stadność. Czy to, że jako dziecko nauczyłaś się języka polskiego, a nie innego było twoim wyborem? Nie, nie sądzę. Powiesz, że rodziców: ale czy to, że rodzice nauczyli się wcześniej tego języka i czuli się w nim na tyle swobodnie, żeby go dalej przekazać było ich wyborem? Tak samo nie wybieramy setki innych rzeczy.
    Czy dzieciak, który urodził się w biednej rodzinie na blokowisku (i jak każda istota czuje potrzebę towarzystwa) może wybrać sobie to, czy będzie przyjaźnił się i dorastał wśród inteligentnych, dobrze wychowanych i obytych z kulturą ludzi, czy wśród typowego dla blokowisk motłochu? A nawet gdy już wkroczą w dorosłe i samodzielne życie i mają możliwość wyboru, to myślisz, że ta wcześniejsza sytuacja nie zostawia na nich żadnego śladu? Mogą iść i sobie wybrać: nauka, studia, teatr, literatura po kilkunastu latach spędzonych w otoczeniu ludzi, których życie ogranicza się do piątkowych dyskotek, chlania do nieprzytomności i oglądania meczów w tv?


    Co do sposobów istnienia. W tym wypadku akurat nie brałbym fizyki za dobrą monetę, ba: nie brałbym ją za żadną. Fizyk sobie może mówić "to istnieje, a tamto nie"... ale w pewnym sensie to jest puste - a mianowicie w takim, że fizyk nie wyjaśnia czym jest samo istnienie, nie mówi co to znaczy istnieć, co kryje się za pojęciem "istnieć" [a jeśli to robi to przestaje być fizykiem i staje się filozofem].


    Nicość problemem dla Zoe. W tak zbudowanej wypowiedzi pojawia się pewna sugestia: najpierw założyłeś istnienie Zoe no i wtedy okazało się, że gryzie się z nim nicość i musisz zacząć kombinować. A może było odwrotnie? Może najpierw był namysł nad nicością, potem myśl, że chyba jednak nie może "istnieć" coś takiego jak nicość i potem pomysł na pojęcie Zoe.

    OdpowiedzUsuń
  7. Możliwe jest kierowanie swoim byciem , nie uniwersalnym Bytem - bo ta druga opcja to megalomania skrojona pod boską miarę, nie ? :)Pomieszało się biedaczkowi. :))))

    Relacja przyczyna - skutek to po prostu zależności , o których piszesz.
    Oczywiście , że jesteśmy determinowani , ale cudowne jest to ,że nigdy nie do końca. I że wybory winne być nacechowane swoją potrzebą , tzn. są sytuacje, gdzie będąc na pewnym etapie swego osobniczego rozwoju ( dziecko np.) takich wyborów ( język, rodzina , kraj , forma kulturowa) nie ma sensu dokonywać , bo najpierw muszą zaistnieć pola ( jakaś forma w którą zostaliśmy wtłoczeni) od których będziemy się dystansować lub akceptować , kiedy "odkryjemy" inne .
    Czy te pierwotne nie zostawiają śladu ? Oczywiście że tak , mamy niezbywalny ślad najpierw " uniwersalny gatunkowo " ( to co mamy w dwoch starszych częściach naszego mózgu) i powalczyć możemy dla następnych pokoleń - o determinanty " zapisywane " naszymi reakcjami w płatach czołowych.
    Znam absolwenta medycyny , ktory w 1. klasie gimnazjum , wybrał uruchomiając siłę woli - dom dziecka , po kolejnym chlaniu , biciu ,poszedł na policję i powiedział , że do domu nie wróci. U niego ten negatywny ślad środowiska oczywiście jest dalej , ma tendencję odbierania zewnętrza jako raczej wrogiej mu rzeczywistości.
    Ale wybrał choć nikt mu nie pomógł ani dalsza rodzina ani szkoła . Co go zmotywowało ? Twierdził , że poczucie godności , szacunku do siebie , kazało mu zawalczyć o swe życie.
    Nie twierdzę , że jesteśmy absolutnie wolni , materia jest , wybacz :) skutkiem , niechaj będzie jakiegoś pola , ale zależności w nim sam znajdujesz pytając o to , ktora jego zależność jest bardziej pierwotna . Świat dotykalny w empirii nie może być "kształtem" pozbawionym porządku przyczynowego , zbyt duże są widoczne zależności ... a gdzie jest taki pierwotny punkt w ktorym nasze ( indywidualne wybory zaczęły tworzyć " stadność " ?
    Jest poza kulturą , dalece wcześniej,gdzieś na etapie formułowania się instynktu samozachowawczego , pojedynczej istocie trudniej było przetrwać. Stadność wg. mnie to forma zachowania ułatwiająca życie. Czyli bardziej preferowana przez dobór naturalny i być może mechanizm genetyczny.

    Racja , ale zastanawiam się , czy filozof może pojęcie istnienia budować w oderwaniu od parametrow empirii ?

    Wyczaiłeś słusznie , ot małe "podchody" światopoglądu , obarczonego ładunkiem winy wobec trzeźwości myslenia antyteistycznego .:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Heidegger był megalomanem ;) ale nie w tym miejscu akurat... Heidegger dostrzega fakt, że współcześnie człowiek stał się panem Ziemi i włada nią na sposób technicznej uzurpacji. Zamiast tego proponuje postawę pasterza, czyli opiekuna. Człowiek nie ma odnosić się do bycia w sposób władczy, ale troskliwy, ma strzec tych miejsc, w których przejawia się Bycie (prześwitów Bycia, które - zdaniem Heideggera - istnieją przede wszystkim w poezji i filozofii).


    To jasne, że dokonujemy wyborów innych niż każe nam Się i potrafimy wyrwać się z naszego środowiska. Nie napisałem nic innego. Ba: ja nawet w to właśnie całym swoim "sercem" wierzę: są jednostki lepsze i gorsze. Jest stado i są wilki. Jest motłoch i Ci, którzy potrafią stanąć ponad nim. Nie ma równości, jest hierarchia :)
    Ale mimo tego widzę też, że środowisko (opinia innych, moda, pewne paradygmaty) bardzo, bardzo mocno na nas wpływają, nawet na te wilki potrafią wpłynąć [zarazić ich wolę chorobą niemocy]. I ten wpływ otoczenia jest dla mnie bardziej zajmujący niż mówienie "no ale mamy trochę wyboru, nie jesteśmy całkiem zdeterminowani". Co z tego? Zamiast zadowalać się tym "trochę" trzeba zacząć walczyć z przemożnym wpływem (idiotycznego) środowiska, tak by stworzyć jak najlepsze warunki do rozwoju. Zamiast zachwycać się chłopcem, który uciekł z patologicznej rodziny do domu dziecka, bardziej interesuje mnie likwidowanie patologicznych rodzin, ograniczanie warunków ich powstawania.


    Nie, nie powinien odrywać się od empirii. Ale tu chodzi o zupełnie inne wykorzystanie tej empirii.


    Jaki tam trzeźwy? Ja chodzę wiecznie pijany :D życiem ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. :) muszę się doedukować w Martinie. Z tym pasterstwem to trochę jak w ST , czyli panowanie z troską nad światem. A w czym przejawiała się jego megalomania ? W nazistowskich poglądach ?

    Się - sobie dookreśliłam na podstawie punktu pierwszego , więc mnie odrzuciło, bo w zdecydowanej mierze ani ja , ani wielu znajomych nie jest mu "poddanych".
    Upsss... Ty wilk i reszta = bezwolne stado , nic nie zrobisz pozytywnego dla motłochu , poczucie wyższości i pogarda uniemozliwiają autentyczną pomoc. Nie dzielę ludzi na gorszych i lepszych w kryterium wilk/stado. Jak już jakiś podział : to ze względu na coś , czego mamy po równo i kwestia tylko na ile to ujawniamy , wydobywamy z siebie . Oczywiście chodzi o empatię.
    Aktualna w świecie hierarchia ( której mentalnie się nie podporządkowuję) to stopień zamożności. Wręcz należy uciekać od dostatku , aby tej hierarchii nie podlegać i jej nie uwiarygadniać.

    Czy Heidegger nie rozpoczynał swego filozofowania od wątpliwości swego bycia i bytu , tzn. potrzeby potwierdzenia istnienia siebie i świata ?Pamiętam jak w liceum " zazdrościłam" kamieniom , że są od tej potrzeby wolne :)nie posiadając świadomości.
    Bycie Bytu - to istota filozofii.

    Swoją drogą , nasz były nazista, wykazał się jasnowidzeniem co do istnienia Bytu, popatrz na próby definiowania rzeczywistości jako grudek mozliwości ( skupiska prawdopodobieństwa - które obserwator eksperymentu umieszcza w konkretnym miejscu czasoprzestrzeni). Doskonałe wykorzystanie empirii.

    Dionizos z kielichem przelewającego się zoe !Zaraz Ci doleję , pij śmiało ! :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Megalomania raczej w stylu prowadzenia wykładów. Ale to tylko plotki, jakie słyszałem - nie specjalnie interesuję się biografiami filozofów (także o nazizmie i początkach filozofowania Ci nie powiem nic - bo nie wiem).


    "Niepodatni" znajomi. To jest problem, z którym bardzo często się spotykam. Uogólnianie siebie i swojego otoczenia na całość gatunku ludzkiego - a potem wychodzą takie dziwne pomysły, jak powszechna równość.
    Nie chodzi o pogardę. Chodzi o to, żeby znać własną wartość - przede wszystkim. Nie pogarda, ale szacunek: do siebie. I nie pomoc, bo jesteśmy równi, tylko egoistyczna: bycie taką pełnią, że egoistycznie pragnie się rozdawać swój nadmiar. [Nie jak rodzic, który wychowuje dziecko, bo tak trzeba, bo to obowiązek, bo trzeba pomóc... tylko dlatego, że od początku do końca tego chce... takie jest jego "widzimisię".]
    A to, że aktualna "hierarchia" jest oparta na idiotycznych zasadach, nie oznacza, że każda hierarchia jest zła.


    A z tym Bytem to nie wiem co miałaś na myśli - już presokratycy mówili o czymś takim jak Byt :) Heidegger zaś wprowadził termin Bycie i raczej Bycie nie przypomina grudek możliwości (jak już to raczej to, co umożliwia grudki możliwości).


    Z tego kielicha nie zabraknie, nie musisz dolewać. Lepiej sama się poczęstuj ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A może warto , bo np. Nietzsche wychowany w religii protestanckiej prawdopodobnie swoją filozofię oparł na indeterminizmie w ramach sprzeciwu , czyli masz wiedzę o człowieku , to bardziej zbliżysz się do motywacji jego wyborów.
      Heidegger ma też co nieco ( raczej więcej niż musiał) na sumieniu , pisząc donosy na kolegów uczonych. Ale fakt, można biografię spokojnie zostawić.

      Ależ problem leży własnie w dokonaniu namysłu nad oceną swojej wartości , nad kształtowaniem szacunku wobec siebie , czy poczucie bycia innym niż reszta to podstawa ? Jak sprawdzasz słuszność hipotezy bycia " lepszejszym" :) ? Jak to ujął Adam - czy wyszła Ci negatywna jej negacja ? Na pewno pisanie takich postów to przejaw rozdawania swego nadmiaru ... i dzięki za to.
      Oczywiście ludzie na starcie rzucani są w różne warunki w tym skrajnie nieprzychylne budowaniu swej indywidualności , a więc najczęściej powielają model życia w środowisku - czy w związku z taką rażącą niesprawiedliwością - mozna ich ustawiać na niższym stopniu hierarchii wartości ? Podałam przykład lekarza , któremu nawet w bidulu sugerowano szkołę zawodową ( kto cię po liceum utrzyma , zawód jest najważniejszy) a się wyrwał. Znaczący przykład rowności potencjału nas wszystkich i nierówności siły woli.
      Siłę woli nie powstrzymuje wyłącznie lenistwo lub inna negatywna cecha, przyznasz.
      Uogólnianie cech zachowania naszego gatunku ... hmm a jak myslisz jaki desygnat podkładasz? Dla mnie to bardzo w sumie pusty zbiór - nieokreslona masa , niezindywidualizowana nawet takimi podstawowymi danymi jak płeć , rasa , wiek . Mega uogólnienie. Kiedyś sobie to uświadomiłam i teraz wolę dokonywać ocen Człowieka na konkretnych " egzemplarzach" , najlepiej na sobie i bliskich.

      Jednostka każdochwilowo projektuje ( stwarza ) bycie tego co jest i swoje własne( brak teraźniejszości) jednocześnie zderzając się z faktem determinanty chwili przeszłej : decyzji Bytu o jej ,Dasein, wrzuceniu do samego siebie , czyli do Bytu. Różne są możliwości " spotkania" bytu i egzystencji zdolnej do odkrycia BYCIA bytu .( własnego i Bytu).
      ??? Tak należy rozumieć Bycie Martina ? :)
      Nie chce oddzielać ja od świata , czuje niezbywalną ich zależność, ignoruje obiektywizm ( świat jest taki , jaki go chcę widzieć( rozumieć) i subiektywizm ( bo w końcu nie od nas zależy nasze zaistnienie).
      A teraz możliwości , prawdopodobieństwa .
      Mozliwości są nie do końca czymś obiektywnym , prawda ? Wymagają realizacji , jak hipotetyczna cząstka gdzieś tam możliowościowo bytująca , którą urealnia w konkretnym miejscu obserwator , ale jednocześnie obserwator jest zależny od innych możliwościowych cząstek , które jego "urealniły".

      Hmm ... kto urealnia nas , jeżeli my - projektujemy świat będąc Desein ?

      A wiesz co to jest kac? :)

      Usuń
    2. Gdybym zajmował się historią filozofii i stanowiskami to może zaglądanie do biografii miało by sens (chociaż - nadal uważam, że nie za bardzo). Ale mnie interesuje filozofia (problemy) ;)


      Czy poczucie bycia innym jest podstawą? Przywołajmy rozróżnienie Nietzschego na moralność panów i niewolników. Niewolnik patrzy najpierw na innego (Pana) i widzi: on stosuje przemoc, jest agresywny, silny, atakuje mnie - on jest zły. Zatem ja (i podobni do mnie) jestem dobry. Pan natomiast patrzy najpierw na siebie: szanuję siebie, jestem dumny, jestem aktywny - jestem szlachetny (i szlachetni są podobni do mnie). Zatem ten, kto nie jest szlachetny (czyli Niewolnik: ten, który nie jest aktywny i siebie nie szanuje) jest lichy.
      O to mi chodzi, kiedy piszę, że trzeba znać własną wartość. Trzeba mieć jej wewnętrzne (immanentne) poczucie - bez porównywania się z innymi, bez odnoszenia się do nich. Nie chodzi o to, żeby najpierw być innym, a potem czerpać z tego swoją wartość. Raczej najpierw trzeba mieć wartość, a potem ocenić innych.

      Co do lekarza. Tak: mimo kiepskich warunków można sobie poradzić - to właśnie jest kwestia zdrowia i siły posiadanej woli mocy i to właśnie jest dla mnie podstawą hierarchii. A nie kasa. [Tylko jeszcze powstaje pytanie po co on został tym lekarzem? Żeby dobrze zarabiać i wygodnie żyć, czy "z powołania", żeby chronić witalność? Oczywiście ani ty, ani on nie musicie odpowiadać - ale ważne by je postawić, choćby samemu sobie.] Ale z tym równym potencjałem to bym nie szarżował - wniosek jest wyciągnięty pochopnie: z tego, że się wybił, nie oznacza, że miał równy potencjał, a tylko wyższą siłę woli. Niektórzy są po prostu debilami i nie wiadomo jaką siłę woli by mieli, nic ciekawego nie osiągną.

      O co mi chodzi, kiedy mówię o tym, że trzeba walczyć z uwarunkowaniami środowiskowymi? O to, żeby oddzielić lepszych od gorszych, zdrowych i silnych (wolą) od słabych i chorych (wolą). Załóżmy, że ten twój znajomy lekarz nie tylko miał potencjał, silną wolę ale i jeszcze został lekarzem z powołania (czyli miał nie tylko silną wolę mocy, ale i zdrową). Wyobraźmy sobie o ile więcej by osiągnął, gdyby od samego początku miał do tego dobre warunki!


      Teoria (nauka czy filozofia) chociaż wychodzi od konkretów nie może na nich operować - musi operować na uogólnieniach.
      [Co innego gdy nauka i filozofia powracają do wymiaru praktycznego... ale wtedy DZIAŁAJĄ na konkretach, a nie je OCENIAJĄ, OMAWIAJĄ.]

      Usuń
    3. Komentarz to nie jest odpowiednie miejsce by udzielić odpowiedzi na pytanie "jak należy rozumieć Heideggera" :P Tu potrzebny jest długi wykład, albo długi elaborat :P Polecam książkę Rymkiewicza "Ktoś i nikt. Wprowadzenie do lektury Heideggera".
      Rzucę tylko kilka luźnych uwag. To prawda, że Heidegger wykreśla pojęcie teraźniejszości, ale nie dlatego, że coś takiego nie istnieje, tylko dlatego, że to pojęcie związane z metafizyką obecności, którą próbuje przekroczyć. Zamiast tego wprowadza pojęcie współczesności. Dodatkowo uprzywilejowuje przyszłość - a wraz z nią projekt i możliwość. Kamień tkwi sobie w jakimś "teraz", bez - rozumianych po Heideggerowsku - możliwości, projektów i przyszłości. Natomiast Dasein (jestestwo) jest bytem wyróżnionym o innej budowie ontologicznej: ono właśnie przede wszystkim wychodzi ku przyszłości, tworzy sobie jakieś projekty, ku którym się kieruje, następnie zdąża do swojej byłości (zamiast przeszłości) by "sprawdzić" jakie możliwości "daje" mu świat, w który zostało wrzucone (czyli co "pozostawili" mu jego przodkowie, tradycja, kultura), a następnie podejmuje konkretne działanie we współczesności. [Upraszczam trochę, ale ogólną ideę oddałem.]
      I nie możesz pytać, czy możliwości są obiektywne czy nie. Przecież kategoria obiektywności została odrzucona ;)

      Podobnie twoje kolejne pytanie o urealnianie nas. Co to znaczy (w języku Heideggera) realność? Nie traktuj świata u Heideggera tak jak rozumiemy to na co dzień, jak rozumieją to fizycy. Świat to całość znaczeń, jaką tworzą wszystkie, powiązane ze sobą relacje i byty. Dopiero w takim świecie istnieje coś, co potocznie nazywamy światem [kosmos, przyroda] i czemu możemy przypisywać jakąś realność. Jeśli pytasz kto nas urealnia to pytasz o potocznie rozumiany świat: urealniają nas rodzice - płodząc.



      Mój tato mówi, że na kaca są dwa lekarstwa: nie zaczynać pić lub... nie przestawać... więc... ;)

      Usuń
    4. Niewolnik , ktoremu odbierasz możliwość oceny - jest potwierdzeniem założenia, że wartość jest cechą wrodzoną. Nie mogąc oceniać , nie może dojść do wniosku , że warto być aktywnym.

      Nie bronię prymitywnych , chamskich zachowań.
      Bronię prawa do pewnej wspólnej podstawy naszego gatunku - prawa do godności.

      Czyli co , getta dla pozbawionych siły woli?

      Ale co do jakości procesów uogólnień się zgadzamy ? Ludzie , gatunek - OK. niemniej ocena zachowań na podstawie jak największej puli złożonej z konkretnych jednostek , prawda ?

      Trudność zazwyczaj polega na rozszyfrowaniu wprowadzanych terminów lub nowych znaczeń wpisywanych w od dawna funkcjonujące słowa.Rozumiem , że Heidegger definiuje naszą egzystencję jako JEDNOŚĆ możliwości i zastanego świata , w sumie truizm , że widzenie świata ( jego bycie) jest w gestii naszych czynów ( przyszłość) a teraźniejszości w zasadzie nie ma , bo zawsze jesteśmy na etapie "projektowania" swoich chceń , czyli tkwimy w nicości, a dokonanie czynu wpisuje się w przeszłość , której też aktualnie nie ma.
      Doczytam - nie komentuj .:)

      W sumie to oczywistość , że świat "rozpoznaje się" się dopiero w świadomości istot żywych. Tzn. - jest tak urealniany. Ale dalej pozostaje otwartą kwestia początku możliwości zaistnienia pierwszego potencjału pola , chyba że potencja istniała zawsze , a urealniamy ją dopiero od kilkudziesięciu wieków.
      Rodzice ? A to bociek mnie nie przyniósł ? :)

      Druga opcja nie jest wolna od wczesnego pójścia na łono np. nicości. Umiar - trzecia droga.

      Usuń
    5. Nie, nie, nie... Nikt nie odbiera niewolnikowi możliwości oceny. On ocenia... tylko swoją ocenę opiera na odniesieniu do tego co zewnętrzne, a nie do tego, co wewnętrzne.

      I żadne tam getta. Losie :P Już chyba przerabialiśmy z 10 razy to, że nie chodzi o faszyzm żaden :P Tylko o to, żeby nie było tak jak teraz: żeby słabi, chorzy i nieudani nie narzucali swojego systemu wartości jednostkom zdrowym i silnym. Żeby stado nie tłamsiło (zdrowego) "indywidualizmu". Żeby nie wciskano dobra i zła tym, którzy są ponad nim.
      Albo, by ująć to inaczej, w kategoriach bardziej "poprawnych politycznie" i strawnych dla osób wrażliwych ;) - by mądra, twórcza jednostka, z potencjałem nie była zmuszona do codziennej, wielogodzinnej pracy zarobkowej, ale by mogła zająć się samodoskonaleniem i obdarowywaniem.


      Czy na podstawie jednostek... Tak i nie. To musi być zgodne z jednostką, ale dziś teoria schodzi dużo, dużo poniżej empirii. Nie dokonujemy już tak prostych uogólnień. Raczej budujemy hipotezy i je testujemy. Przypominam Ci, że Teoria Względności nie powstała z uogólnienia danych empirycznych, ale z "zabawy" wzorami.


      Skomentuję :P Nie cierpię jak ktoś mówi "truizm" :P Truizmem to jest dziś, bo Heideggera czytało kilka pokoleń pisarzy, filozofów, artystów, nawet felietonistów, którzy oswajali z tymi odkryciami kolejne pokolenia i kolejne "gromady" ludzkie, aż stało się to na tyle powszechne, że dotarło do nas jako "oczywista oczywistość" - ale nie, nie było nią. Wystarczy trochę zmysłu historycznego. A po drugie: holizm - co z tego, że jakieś tam pojęcie było, skoro tu występuje w innym układzie. A po trzecie: upraszczałem nieco, bo za bardzo bym się musiał rozpisać :P


      Nie, w kapuście Cię znaleźli :P :P :P ;)

      Usuń
    6. Uff ... wywijasz się z ręki jak mokry węgorz :P
      Jestem taktowana, delikatna, daję okazje liczne do rejterady z szańców pychy:) ... a Ty - nic tylko wciąż : bądźmy silni i zdrowi na nietzscheańskiej skrobi podlanej sosem Dasein :D!!!
      Facet, jedziesz czystą eugeniką i takie np.młode wypasione byczki z Młodzieży Wszechpolskiej przymkną oczka na brak patriotyzmu z lubością "konsumując" resztę.

      Nie mam nic przeciwko poczuciu własnej wartości , też takowe raczej mam ugruntowane , ale właśnie ono uniemożliwia mi podziały czy żądanie utrzymywania przez innych ( bo nie robię aż tak wielkich i niezbędnych rzeczy dla nich),itd.
      Nie tylko nadmiary ,ale często niedobory witalności chcę i poświęcam potrzebującym pomocy.
      Dla Ciebie człowieczeństwo znaczy coś innego. Rozumiem. Doceniam rolę charyzmatycznych , silnych , śmiałych jednostek zmieniających świat , jeśli coś pozytywnego dla całości świata zrobili. Nie uważam , że wrażliwość polega na głaskaniu po główce , czasami wymaga też tupnięcia nogą dla dobra drugiego. Z tyłu głowy mam zawsze , ceniąc życie i znając traumę cierpienia , szacunek do jego przejawów i ograniczanie bólu żyjących.

      Przed chwilą oglądałam dokument z Antarktydy i obserwując przemarsz tysięcy pingwinów z północy na południe , 150 km pokonywanych na wietrze wiejącym do 160 km/h , w temperaturze - 70 , aby dotrzeć na miejsca lęgowe -- pomyślałam : no , to co one robią jest tożsame z postulowaną przez Ciebie siłą woli , konsekwencją , zdrowiem - mentalność panów :)!

      My już tak nie musimy. Zdrowie i moc woli życia to niejedyne atrybuty udanego życia.

      Ha - masz odpowiedź na sugestię kapuścianego głąba :P

      Usuń
    7. Ważne , pingiwniątka przez te 3 miesiące nic nie jedzą ! Kierują się Samą siłą woli przetrwania i dania nadmiaru życia - tam gdzie będzie miało szansę się wielokrotnie pomnożyć ! :P:P:P

      Usuń
    8. To się uśmiałem przy tej skrobi :D :D :D

      Młode byczki z MW to są akurat pierwsi na rożen nadczłowieka :P Wiem, że używam takiej, anie innej metaforyki (zdrowie, siła), ale w innych komentarzach wprowadziłem (nadal obowiązujące) rozróżnienie na aktywność i reaktywność... A tego typu stworki są pierwszego rzędu kreaturami reaktywności i resentymentu.

      I przykład z pingwinami jest tu dobry. My już jesteśmy wyżej rozwiniętym gatunkiem i nie musimy swej witalności, swej woli mocy zużywać na docieranie do miejsc lęgowych. Możemy je zużywać na twórczość artystyczną, filozofię, naukę, czy zaangażowanie w życie publiczne.
      A jakoś nie słyszałem o poetach czy malarzach wywodzących się z kręgów typu MW czy ONR.


      [Nie było sugestii żadnego głąba, ot - ciągnąłem wątek "ludowych" powiedzonek, a kapusta wydała mi się lepsza niż piana od piwa ;)]

      Usuń
    9. Jak z piany ciepłego morza - to OK ! :D

      Myślę ,że filozofowie nie doceniają wagi założeń i implikacji swych systemów dla ludzkości, która niekoniecznie zrozumie reaktywność i resentyment, tworząc piekło innym , wcielając wolę w narzędzie selekcji. Nietzsche miał przebłyski wiedzy, jak może okrutnie być zastosowana koncepcja panow i niewolników , ale nie zanegował tej idei.

      Witalność w tym sensie czyli działanie kreatywne, odkrywcze , artystyczne - nie wymaga bycia doskonałym pod względem fizycznym czy psychicznym . Jest aktualnie w sejmie poseł na wózku inwalidzkim , są malarze prymitywiści , Hawking ( stwardnienie rozsiane boczne) to mega umysł naszych czasów a porąbańców z kręgu psyche wśród artystów też się znajdzie, a szczegolnie w mrocznych klimatach syfilisu.
      Dzieci z Downem czarują autentycznością swej okazywanej uczuciowości innym, autyści bywają znakomitymi matematykami , ludzie z niemrawych dołów blokowisk wyrwać się potrafią ( lekarz złożył aplikację do Lekarzy bez granic) , więc ?

      Hitler malował udane akwarele Wiednia , endecja miała wielu utalentowanych ludzi pióra ( Zofia Kossak - Szczucka np.) , wiesz ... nie ma prostych przełożeń dotyczących etyki i wartości człowieka. Możesz być np. mega talentem w wychowywaniu dzieci , mając marne wykształcenie .
      Nikogo nie można odrzucać. Nie dzielić , ale wrzucać do sfery publicznej takie memy , ktore ugruntowane podniosą na wyższy stopień duchową ewolucję człowieka.
      Nienawiść rodzi nienawiść i vive versa z drugim członem antonimu.To ma prosta , nieskomplikowana filozofia życia.

      Usuń
    10. Afrodyta, co? :P

      No sorry - a chrześcijanie ile osób na stosach spalili w ciągu swojego panowania? Nietzsche używał metaforyki, którą można zinterpretować faszystowsko. Ale jakim "geniuszem" trzeba być, żeby z Nowego Testamentu wyciągnąć wniosek o torturach i stosach ! Nie moja droga: moim zdaniem, to nie wina filozofów i tego, że nie zdają sobie sprawy z tego, jak można wykorzystać ich słowa. Nowy Testament jest świetnym przykładem tego, że nie ważne jakich słów by się używało, zawsze znajdą się jakieś gnidy, które pod ich sztandarem zrobią innym piekło.


      Co do twoich przykładów. Wyraźnie zaznaczałem, że pojęcia siły, zdrowia i witalności odnoszę do woli (do naszych mentalnych predyspozycji). Można być chorym, czy inwalidą, a wciąż doskonałym, witalnym malarzem czy naukowcem. Ale mimo tego chciałbym dowartościować cielesność (bo wiele złego działo się jej w pewnych okresach ludzkości), ale również siłę psychiczną.

      I nie mówiłem, że to działa w obie strony: że jak się jest malarzem czy pisarzem, to od razu się jest aktywnym, afirmatywnym, witalnym. Tymi przykładami (artysta, naukowiec, filozof) chciałem tylko coś zobrazować, posłużyć się pewnymi schematami. Przecież zdaję sobie sprawę, że bywają prawdziwe skur****ny wśród akademików czy artystów.

      Może wyjaśnijmy to sobie jeszcze raz: lekarz może być zarówno aktywny jak i reaktwyny, malarz może być zarówno aktywny jak i reaktwyny, naukowiec może być zarówno aktywny jak i reaktwyny, rodzic może być zarówno aktywny jak i reaktwyny, itd. Taki sam zewnętrznie (zawód, rasa, klasa, płeć) człowiek nie jest taki sam wewnętrznie: może być zamieszkany przez różne siły (w tekście o etyce hierarchicznej wyróżniam je cztery).


      Przyznaję, że czasem używam takich sformułowań, które sugerują, że wykształceni filozofowie-artyści powinni rządzić światem, a reszta do getta. Ale nie, to nie tak. Tym co bardziej mnie interesuje jest jakość woli i ona może ujawniać się w bardzo różnych sferach: często staram się wspominać o partycypacji, wychowaniu dzieci - do tego nie potrzeba wykształcenia (choć myślę, że ktoś, kto chce dobrze wychować dzieci, dokształca się w tej materii, nie oznacza to jednak wcale dyplomów, zaświadczeń itp.). Można być aktywnym lekarzem i reaktywnym filozofem. Ba, ja nawet myślę, że można być lepszym wioskowym znachorem bez akademii, niż niektórzy są lekarzami po akademii.

      Usuń
    11. Nie , Ksantypa :).

      Między narastającymi w czasie wierzeniami ( 1200 lat Biblii) i wielością autorów a tworzonym przez jednostkę systemem filozoficznym jest chyba znacząca różnica.
      A wiedząc o stosach, a teraz i o Kołymie czy Oświęcimiu trzeba szczególnie być wyczulonym , jeżeli jest się odpowiedzialnym.

      Reszta akapitów - uspokaja . :)

      Usuń
  11. Będe odnosił się do kolejnych punktów. Przeczytałem całość, ale nie czytam narazie dyskusji. Mam nadzieje, że nie będzie powtórzeń.

    ad. 1. Bardzo ciekawą kwestię tutaj opisujesz i robisz to, jak dla mnie, dosyć klarownie. Wartością centralną jest samodzielność - bydzie indywiduum, które samo o sobie stanowi, a nie powtarza schematów ze sfery się. Jakie są warunki dokonania się takiego procesu indywidualizacji? Ogólnie można powiedzieć, iż jest nim nastrój trwogi, który jest doświadczeniem Nicości. W konkrecie Nicość ta może przybierać różne formy: śmierci, zakazu, odmowy, wysiłku, bólu. Doświadczenie różnych form Nicości wiąże się wiec z doświadczeniem różnych form własnej skończoności - skończoności życia w ogóle, ograniczonych możliwości w życiu, granic wytrzymałości naszego ciała.

    W oparciu o to można postawić kilka kwestii. Będzie troche logicznej zabawy, ale może coś z tego wyjdzie. Wynikałoby z tego co piszesz, że doświadczenie Nicosći indywidualizuje. Pytanie - czy jest tak z konieczności? Czy istnieją formy doświadczenia Nicości, które mogą odindywidualizowywać. Zbiorowa żałoba, zbiorowa trauma? Coś co stawia nas w obliczu granicy i skończoności, ale od razu odsyła w "ramiona plemienia". Ale nawet indywidualne doświadczenie Nicosci - sam zwracasz na to uwagę - powoduje, że czujemy się nieswojo i tym bardziej zanurzamy się w sferze Się. Jeśli tak jest, to znaczyłoby, że samo doświadczenie Nicości nie jest wystarczającym warunkiem indywidualizacji - bo czasem w jego wyniku indywidualizacja zachodzi, a czasem nie. Skoro nie wystarcza, to co jeszcze jest potrzebne, aby indywidualizacja zaszła. Co na to Heidegger?

    Można też z drugiej strony? Czy doświadczenie Nicości jest w ogóle konieczne do tego aby doszło do indywidualizacji. Indywidualizację pojmujesz jako bycie niezależnym, nie uleganie modzie, sferze Się. Jeśli miałaby istnieć taka alternatywa, to podstwą musiałoby tutaj być doświadczenie czeogś co nie jest Nicością. Teraz pytanie czym jest Nicość i jej negacja? Idąć tropem Eckharta Nicosć to coś absolutnie Innego - poza tym co znane i wyobrażone (np. własna śmierć). Ale w twoim ujęciu doświadczenia trwogi chodzi o coś więcej aniżeli tylko Inność. No, bo bólu i wysiłku doświadczył już każdy i to nie raz, nie jest czymś innym. Jest raczej czymś - podobnie odmowa i zakaz - co stawia nam granice, ogranicza swobodny przepływ naszych pragnień. Paradoksalnie w tym ujęciu - człowiek nie indywidualizuje się poprzez swobodny rozwój swoich potencjalności - ale poprzez poddanie siłom, które ograniczają jego egzystencję - z którymi może się siłować, które uświadamiają mu kruchość jego egzystencji. To mała dygresja. Więc tak - Nicosć jako Inność i Granica. Jeśli to zanegować to otrzymamy to co znane i brak granicy czyli swobodny przepływ. Czy w tych obszarach nie istniałyby możliwości dla doświadczenia indywidualizacji? Myśle zwłaszcza o sztuce jako swobodnej samoafirmacji. Czy proces artystycznego tworzenia może być procesem indywidualizującym, czyli wyrywającym ze sfery się. Ale oczywiście przy założeniu, że u jego podstawy nie ma doświadczenia trwogi jako warunku rozpoczęcia tworzenia.

    To odnośnie tego czy nastrój trwogi to warunek wystarczający czy w ogóle konieczny dla indywidualizacji. Ale można zapytać o bardziej podstawową kwestię - dlaczego indywidualność i samodzielność są wartościami? Czy są one wartościami samymi w sobie, czy ze względu na coś innego?

    OdpowiedzUsuń
  12. 1/b. "Rozmyślam nad tym i ukazuje mi się problem: jak na takim "ja" ma wyrosnąć "ja" nadczłowieka? "ja" przebogate, "ja" darzące? "ja"-nadmiar?" Czy rozumiem cie dobrze - ten problem powstaje, bo w wyniku doświadczenia trwogi podmiot - indywidualizuje się itd. - ale w gruncie rzeczy uświadomia sobie, że chodzi mu tak naprawdę o jego własne przetrwanie. Czyli wartosci, ideały, relacje z innymi - jak przyjdzie co do czego, to na bok, i trza ratować własne życie. Czy to jest ten warunek, który uniemożliwia dalsze budowanie podmiotu nadludzkiego? Czyli zdolnego do obdarzania i nadmiaru? To problem, bo wtedy wszelkie obdarzania i nadmiar to taki chwilowy luksus - teraz mam dużo i nic mi nie zgraża, więc mogę sobie "poidealizować" i dzielić się z innymi. Ale prawda jest jedna - chodzi o moje przetrwanie.

    Jeśli taka jest istota problemu, to o ile na takich założeniach - indywidualizacji poprzez trwogę - chcemy jednak budować nadczłowieka, to znaczy, że musi istnieć jakieś inne doświadczenie, które pozwoli przekroczyć świadomość tego, iż w naszym życiu chodzi tylko o życie. Chodzi o doświadczenie, które uświadomi, że przetrwanie nie jest jednak najważniejsze, ale istnieje siła, która umożliwia przelewanie się, obdarzanie itd.. nawet jeśli kosztem tych działań będzie własna śmierć. Dobrze myśle? Nadczłowiek wymaga negacji przywiązania do własnej skończoności? Istnieje alternatywa - przetrwanie albo darzące tworzenie?

    OdpowiedzUsuń
  13. Trochę dziwnie brzmi ten komentarz, mam wrażenie, że uznałeś, że zgadzam się z Heideggerem i dopytujesz się o szczegóły. Sęk w tym, że próbuję z nim polemizować (mimo, iż go streszczam). Chyba, że ja źle odbieram twoje intencje. W każdym razie spróbuję odpowiedzieć.


    Jeśli chodzi o Heideggera, to wydaje mi się, że doświadczenie Nicości jest warunkiem koniecznym (ale, prawdopodobnie, nie jest dostatecznym) zindywidualizowania się. Jakie są te dodatkowe - musiałbym zwyczajnie doczytać. Pamiętam, że Heidegger mówił coś o zewie sumienia (ale nie w moralnym czy religijnym znaczeniu sumienia) itp. - ale były to, gdy czytałem "Bycie i czas", trudne dla mnie fragmenty i mało z nich zrozumiałem [szkoda, że nie mam dostępu do książki Rymkiewicza, tam chyba było to przyzwoicie opracowane].

    Tylko od razu sobie wyjaśnijmy: nie każdy kontakt ze śmiercią stawia nas w obliczu Nicości. Zbiorowa żałoba, zbiorowa trauma właśnie tym nie są - one należą do Się. Zaznaczyłem w tekście, że trzeba odróżnić śmierć, która pojawia się gdzieś w naszym otoczeniu i egzystencjalne doświadczenie własnej śmiertelności.
    Zbiorowa żałoba NIE stawia mnie w obliczu mojego bycia ku śmierci. To, że rozbił się jakiś samolot czy pociąg może wywołać smutek, żal, rozpacz, a nawet LĘK przed śmiercią. Ale LĘK jest czymś innym niż TRWOGA. W lęku doświadczam śmierci w modus niewłaściwości, w trwodze - w modus właściwości. Zbiorowa żałoba czy trauma nadają fenomenom (nawet tym ważnym, "granicznym") modus niewłaściwości [nawiązując do starego tłumaczenia: czynią te fenomeny nieautentycznymi]. To, że gdzieś ktoś umarł - nawet ktoś ważny, nawet śmierć wielu - nie sprawia, że jestem zdolny zrozumieć własną skończoność... Ukazują raczej śmierć jako coś, co się przydarza i przed czym trzeba się chronić... A nie coś, ku czemu trzeba odważnie wyjść (by stać się samo-dzielnym).
    [Może popełniam ten błąd w swoim tekście, że mieszam te dwie rzeczy: lęk i trwogę. Muszę to przemyśleć. Przyczyniłeś się do tego - zatem dzięki! :)]


    Czym jest nicość (u Heideggera)? Trudne pytanie... Powiedziałbym: nieobecnością, brakiem bytu [bo Bycia chyba nie może - wg Heideggera - zabraknąć, nicość MOŻE wiąże się u niego z Byciem bez bytu... ale... ponownie: musiałbym zagłębić się w teksty - a i tak nie wiem na ile bym rozwikłał zagadkę]. Przypominam sobie, że Levinas i Derrida opisywali śmierć jako spotkanie z Innością i krytykowali przy tym Heideggera... oznaczałoby to, że u Heideggera śmierć nie jest Innością. Byłaby zatem "tylko" Granicą. Czymś co wydobywa i ukazuje nam naszą skończoność, ograniczoność, niemoc (potwierdzałoby to wyliczenie takich fenomenów jak: odmowa, przeciwdziałanie, zakaz).

    Tylko "zanegowanie" Granicy nie oznaczałoby swobodnego przepływu, ale raczej: złudzenie, że istnieje swobodny przepływ.
    Natomiast "kontakt" z Granicą nie byłby poddaniem się niezależnym od człowieka przepływom, ale ujawnieniem ich i - dzięki temu - możliwością stawienia im oporu.


    A czy swobodna twórczość artystyczna byłaby jakimś tropem? Nie wiem. Może to jest jakiś kierunek, ale w chwili obecnej to do mnie nie przemawia (tzn. nie przeskoczyły mi w mózgu żadne iskierki i nie rozpoczął się proces myślowy ;) ).

    OdpowiedzUsuń
  14. Jeśli chodzi o punkt 1b. Chyba należy odróżnić dwa rodzaje zindywidualizowania. Jedno to, które opisuję jako "przetrwać!" i za którego powstanie "winię" trwogę i pokrewne jej fenomeny. Chodzi mi o to, że w tym wypadku chociaż powstaje "ja" to jest ono bardzo zdegenerowanym tworem, "wyrodkiem", czymś "poronionym". Albo mówiąc inaczej: czymś o tak niskiej woli mocy, że jest zbyt słabe by się rozwijać i wszystkie swe siły musi poświęcać na podtrzymywanie swojego istnienia. Nie chodzi o to, że - jak piszesz - podmiot "uświadamia sobie, że chodzi mu tak naprawdę o jego własne przetrwanie". Moim zdaniem podmiot ("ja") wcześniej nie istnieje (powiedzmy, że na poziomie transcendentalnym, empirycznie istnieje jakieś mówienie "ja"). Podmiot powstaje dopiero w wyniku trwogi. Ale powstaje jako coś marnego - słabego i chorego, nie potrafiącego ostatecznie wynieść się ponad "przetrwać".

    W miejsce tego szukam czegoś, co tworzyłoby podmiot silny, bogaty, zdrowy - zdolny nieustannie rozwijać się i jeszcze wszystko wokół obdarzać witalnością.
    I może nie tyle negacja własnego przywiązania do skończoności (czytałem ostatnio jeden z aforyzmów księcia de la Rochefoucauld i sugerował on, że tak naprawdę nie może istnieć coś takiego jak pogarda - brak lęku - dla śmierci), co raczej pewna odwaga w jej obliczu. Własne życie też jest ważne: ten jeden raz nie obdarzę, by ocaleć, ale za to będę mógł darzyć dalej - mam na myśli to, że trzeba uniknąć hierarchizowania wartości i mówić "lepiej się poświęcić" albo "lepiej przeżyć"... Każdy musi sam zdecydować (etyka immanentna, no nie? ;) ).

    Chodziłoby o to, aby odnaleźć "mechanizm", który pozwoli nam pozytywnie, właściwie uporać się z trwogą LUB który zdolny jest zastąpić trwogę. Dwie drogi są możliwe - jeszcze nie wiem, która jest lepsza.

    OdpowiedzUsuń
  15. ad. 1. Może dziwnie brzmi, bo zacząłem go rozbierać na kawałki i wprowadzam takie metafizyczne pojecia jak warunek konieczny i wystarczający. Sam nie wiem. Problematyzuje - to mój cel. Ja dalej będe chciał ciągnąć ten rozbijający schemat. Czyli dwie możliwości - doświadczenie Nicości, które pozbawia indywidualności, a z drugiej indywidualizacja, która nie bazuje na doświadczeniu Nicości. Uwaga będzie mega konserwatywnie - ale chcemy w końcu porozbijać troche przyjęte jako oczywiste struktury myślenia. Dlatego będe absolutyzować jedną skrajność, chociaż tak naprawdę myślimy bardzo podobnie:)

    1a. Rozumiem więc, że Nicości można zawsze tylko indywidualnie doświadczyć. Zbiorowe doświadczenie Nicosci jest zawsze w modus niewłaściwości. Dalej ważne, że indywidualizacja polega na zrozumieniu własnej skończoności. To tak jakby przed doświadczeniem trwogi, w sposób naturalny człowiek ujmował siebie jako nieskończonego. Wiem - bawie sie słowami. Chodzi o to, że łudzimy się myśląc, że skoro wczoraj i dziś wstało słońce, to jutro też musi. Kogut myślał o niedzieli, a w sobote mu ...:) Uświadomienie naszej skończoności powoduje, że zaczynamy brać rzeczy na serio - to twoje życie, nie zmarnuj go, skończ udawać, bądź autentyczny. Zgoda - Dostojewski pisał, że nic tak nie przyśpiesza dokonania autentycznej decyzji niż wizja bycia powieszonym kolejnego poranka. A wiedział co pisze, bo sam przeżył własną egzekucję - w ostatnim momencie została odwołana.

    OdpowiedzUsuń
  16. Moim zdaniem nie bez powodu przywołujesz ten przykład więźnia, który jest torturowany, albo himalaisty, który musi pokonywać tyle przeszkód aby osiągnąc swój cel. Przywołujesz przykłady radykalnego doświadczenia granicy - bólu, cierpienia i wysiłku. W wyniku doświadczenia ich - człowiek musi się określić, zebrac w sobie, poczuć czym tak naprawde jest. A czym jest? - jak sam piszesz - chęcią przetrwania. Przypomina mi się tutaj Foucault z jego analizą nowoczesności. Ileż to cierpień i ograniczeń musiała sobie zadać ludzkość, aby wykształcić coś takiego jak człowieka. Kiedyś zewnętrznie grożono człowiekowi - chłostą, głodem albo kulką. Zagrażano ciału człowieka. Ale stopniowo prces modernizacji stawał się procesem internalizacji świata zewnetrznego. Praca kiedyś była koniecznością, jarzem dla biednych. Dziś jest sensem życia, powołaniem - sposobem na spełnienie się. Kiedyś doświadczenie Nicości - kary, cierpienie, ból - były czymś czego człowiek w sposób naturalny chciał uniknąć - po co narażać się na takie nieprzyjemności. Dziś z trwogi, w której doświadcza się Nicości, czyni się główną oś kształowania swojej osobowości. Kim jesteś? Nie wiesz? Musisz być jak ten himalaista - samemu sobie zadać bólu i cierpienia, samemu musisz zderzyć się z zewnętrzymi ograniczeniami. Kiedyś stosowano przemoc zewnetrzną do tego aby zapanować nad ludźmi. Dziś już nie trzeba - to jest niehumanitrane. Chłosta? - przeciez to nieludzkie. Dziś każdy sam na siebie bierze jarzmo i sam je chętnie nosi. Ale czemuż to czynimy? To proste - radykalny konstruktywizm - nie docieramy już do rzeczywistosci samej w sobie, nie jesteśmy pewni tego co jest prawdą, wiec także tego co jest prawdą o nas samych. Trzeba wzbudzić nieufność podmiotu do tego co znajduje w sobie - nie może ufać swoim pierwotnym przekonaniom i reakcjom emocjonalnym - to sfera Się. W wyniku tej niepewności nie wiesz kim jesteś, bo nie możesz tego uzasadnić. Ale istnieje pośrednia droga uzasadnienia - musisz się sprawdzić - sprawdź swoje granice, a przekonasz się z jakiego jesteś materiału.

    Co w tym złego? Ano wydaje się, że nic. Ale... stawiam tezę, iż takie myślenie to element systemu optymalizacji społecznej. Dlaczego? Chodzi o pojęcie autentyczności, jako centralne pojęcie. Co ono oznacza? - że człowiek przestaje żyć w niezdecydowaniu, w jakimś "świecie pomiędzy", w szarej strefie światło-cienia. Masz się zdecydować - albo jesteś z nami, albo jesteś przeciwko nam. Albo masz aktywnie uczestniczyć w tym systemie, albo otwarcie przyznaj się do tego, że jesteś buntownikiem. Pierwsi aktywniej służą systemowi, drugich łatwiej od razu zamknąć. Wymóg autentyczności służy optymalizacji, bo wymusza na ludziach jasne określenie swojej roli i aktywne jej realizowanie. Albo - albo. Masz być autentyczny - czyli sam zdecyduj, ale jak już to zrobisz to masz być w tym dobry. Systemowa indoktrynacja nie opiera się już na definiowaniu materialnych wizji dobra - Polaka, katolika itd. Dziś rządzi dyktat formy - indywidualizacja. Ostatnio Czarus coraz bardziej zaczynam doceniać polskie doświadczenia historyczne. Pomyśl o tych pokoleniach Polaków, które pod zaborami nauczyły sie żyć w konspiracji. Oni żyli w systemie, ale jednocześnie byli poza nim. Wykonywali pewne funkcje, ale brakowało im ideologicznego elementu, który mógłby sprawić, iż wykonywaną rolę traktowaliby jako coś absolutnego. Rola społeczna to tylko forma zarobkowania, to powierzchnia tylko. Nie myśleli kategoriami albo-albo, ale łączyli fałsz z prawdą - szli na kompromisy. Wiem, ze możesz powiedzieć, że ostatecznie jednak się buntowali - wszczynali powstania, które były dążeniem do autentyczności całego narodu. No tak - narody i państwo narodowe to wytwór nowoczesności. W średniowieczu istniało wiele multi-etnicznych królestw, księstw, prowincji czy miast. Ale system to nie pruskie państwo, ale kapitalizm. Dla niego możesz byc buntownikiem, ale to co wytworzyć i tak zostanie przetwożone na korzyść systemu.

    OdpowiedzUsuń
  17. Jaka jest alternatywa? - ograniczenie indywidualizacji, dążenia do autentyczności i aktywności. Wiem, ze brzmi dziwacznie. Po prostu myślenie w stronę - "tak jak jest, jest dobrze - rzeczy same z siebie pójdą w dobrą stronę". Nie musimy opowiadać się za albo przeciw. Możemy pozwolić sobie na bierność, na nie uczestniczenie w pełni w procesie optymalizacji. System wymaga od nas autentyczności, jasnego określenia - dlatego musimy być pomiędzy i - niestety - pozostać nieautentyczni.

    OdpowiedzUsuń
  18. Jeszcze inaczej. Weźmy tą serię filmową pt. "Piła". Bohaterowie są stawiani w skrajnych sytuacjach, w których musza pozbyć się swoich - urojeń, wyobrażeń, ograniczeń - i albo zrobią to czego od nich żąda system, co jest jednocześnie czymś bardzo nieprzyjemnym (np. grzebanie w jamie brzusznej osoby żywej, ucięcie sobie nogi - przecież to super przykłady radykalnego kontaktu z siłą, z którą można się siłować. W prównaniu z tym parogodzinny spacer to nic) albo zginą. W jednej z pierwszych części jest pewna bohaterka, której udało się przeżyć ten makabryczny eksperyment. Jak ją przesłuchiwano, zaczęła mówić coś bardzo dziwnego - że ona w pewien sposób jest wdzięczna tej osobie, która zmusiła ją do tego eksperymentu. Dzięki temu zostawiła nałóg, wyzwoliła się, uświadomiła sobie co jest w życiu naprawdę ważne. Film ten mówi widzowi - "nie wiesz kim jesteś? Widzisz, to i to musielibyśmy z tobą zrobić abyś się dowiedział. Jakbyś jutro miał zostać powieszony, to przestałbyś się wahać, być w szarej strefie i przestałbyś udawać, że zależy ci na tym co robisz. Ale nie martw sie - nie żyjemy w średniowieczu - nikt ci tych strasznych rzeczy nie zrobi. Masz jednak dalej problem - bo nie wiesz kim jesteś - możesz więc sam sobie te rzeczy zrobić. Przekrocz siebie, medytuj, wejdź na K2, napisz książke. Bądź w ruchu."

    Co w tym złego? (wiem, sam sie dziwie sobie, że to krytykuje, ale chce przedstawić radykalnie inny sposób patrzenia na pojęcie autentyczności). To w tym złego, że ta recepta usuwa skutki, a nie przyczyny. Dlaczego w ogóle powstaje potrzeba autentyczności? Dlatego, że nie czujemy się autentyczni, czujemy się wyalienowani. Należy zapytać o warunki tego wyalienowania - które moim zdaniem produkuje system - i znieść te warunki. Moim zdaniem podstawowym warunkiem wyalienowania jest radykalny konstruktywizm i krytyka metafizyki tj. nie docieramy do rzeczy samych w sobie, ale tylko do sfery zjawisk, wszystko jest w ruchu i nie ma niczego stałego. Czyli nie wiesz kim jesteś, nie możesz sobie ufać ani innym. Jesteś już w punkcie wyjścia sam - sam musisz rozwiązywać swoje problemy. Nie wiesz jak to robić, nie wiesz co robić? Nie martw sie - my ci pomożemy - pokażemy ci jak wypróbowywać siebie.

    OdpowiedzUsuń
  19. Jeszcze jeden motyw do tego punktu, który sam poruszasz w pierwotnym tekście. Piszesz, że bardzo często w efekcie doświadczenia trwogi, podmiot sam tym bardziej lgnie do sfery Się. Doświadcznie trwogi jest nieprzyjemne, więc uciekamy od niego. To moim zdaniem, dobrze pasuje do powyższej argumentacji, iż pojęcia trwogi i autentyczności służą systemowi. Albo szczerze wybierzesz sobie jakąś rolę, albo szczerze będziesz buntownikiem, albo wystraszysz się i tym bardziej przylgniesz do tego co ci oferujemy. Ideologia autentycznności chce całego człowieka - nie chce niczego pomiędzy, niezdecydowanego.

    OdpowiedzUsuń
  20. 1b. Chce poruszyc jeszcze ta drugą kwestię - tego czy zetkniecie się z Nicością, Innością czy Granicą jest w ogóle potrzebne w procesie indywidualizacji. Indywidualizacji czyli samodzielności. Może to co teraz zaproponuje będzie też jakąś odpowiedzią na twój problem, który polega na tym jak po doświadczeniu trwogi i uświaodmieniu sobie własnej skończoności być zdolnym do obdarowywania, nadmiaru.

    Pamiętasz ten - moim zdaniem bardzo ciekawy - wykład Jarka na temat schizofrenii? Może jest tak, że to ty masz rację - większość osób przebywa w sferze przyzywczajeń i Się, i potrzebują czegoś co trafi ich jak grom z jasnego nieba i wyrwie z tego obszaru. W wyniku czego uzyskają dystans do wykonywanych ról oraz relacji z innymi. Co jednak z schizofrenikami, dla których ów dystans - podział na ja prawdziwe i fałszywe - jest stanem naturalnym. Dla nich ów dystans jest problemem, a nie czymś do czego powinno się dążyć.

    Mam notatki z tamtego wykładu przed sobą. Dzieci schizofreniczne wcześniej są samodzielne - wcześniej raczkują, chodzą, kontrolują swoje procesy fizjologiczne, mówią i powstrzymują płacz. Robią to, bo zostało to na nich wymuszone przez opiekunów. Zakazy opiekuna, stawianie granic (takie małe doświadczenia trwogi) spowodowały, iż dziecko musiało ograniczyć swoje naturalne popędy i ukonstytuwać fałszywe Ja - Ja zewnetrzne, widoczne dla innych, które odpowiada ich wymogom.

    Na dalszych etapach rozwoju takiego dziecka dochodzi do pogłębienia schizofrenii na drodze podkopywania zaufania dziecka do jego reakcji emocjonalnych i percepcji rzeczywistości (to mam na myśli gdy piszę o radykalnym konstruktywizmie w relacjach do innych - wszyscy mają maski, ty też ją zakładasz przed samym sobą). Pamiętasz przykład z dżdżownicą (czy żabą?)? Dziecko pokazuje matce dżdżownice, bo dla niego to coś ważnego. Zaś ona w ogóle na to nie reaguje, a zwraca mu uwagę, że się ubrudził. Proces schizofrenii pogłębia się w wyniku bycia ignorowanym przez Innych - kiedy inni nie biorą na poważnie uczuć danej osoby, nie potwiedzają ich ważności.

    OdpowiedzUsuń
  21. Jasne, że jest tak, iż schizofrenik na powierzchni wydaje się bardzo samodzielną, a nawet egoistyczna osobą, która nie przejmuje się innymi. Tak narpawdę jednak problemem jego nie jest to, że się nimi nie przejmuje, ale to, że za bardzo to robi. Jest tak bowiem, w procesie wychowania nie ukształtował prawdziwego ego, które byłoby zdolne do komunikowania się pomiędzy id i superego. Wykształcił fałszywe ego - konstrukt, maskę, coś co nie komunikuje sie z wewnętrznym ja. Z względu na to, że porozumiewa się z innymi poprzez swe fałszywe Ja, czyli ma świadomość, że ich oszukuje - unika kontaktu z innymi. Wchodzi za to w kontakt ze samym sobą i wytworami swojej wyobraźni. Odczuwa wolność i wszechmoc w sferze wewnętrznej, zaś na zewnątrz pozostaje to co zniewala - wszystko co na zewnątrz to alienacja, urojenie, zjawisko tylko. Ja wtedy dąży do zerwania wszelkich relacji z Innymi i stania się przedmiotem dla samego siebie, pozostania w bezpośredniej relacji tylko ze sobą. (Mistrz Eckhart i schizofreniczne źródła nowożytności?:)

    Powody takiego stanu rzeczy, to brak w dzieciństwie doświadczenia autentycznego bycia-dla ze strony innych - obojętność otoczenia. Czy dla takiej osoby, aby osiągnąć prawdziwą podmiotowość jest potrzebne doświadczenie trwogi, wyrwania z tego co bliskie i skonfrontowanie ze własną skończonością? Zaraz odpowiem, tylko pewien problem tutaj chce poruszyc. Zauważ, że w pytaniu zmieniłem pojęcie indywidualność na podmitowość.(możliwe więc, że mówimy o różnych pojęciach) Problem polega na tym, iż ty indywidualność czy autentyczność ujmujesz jako wyrwanie ze sfery Się. Problem ze schizofrenikiem polega zaś na tym, iż on z jednej strony jest już wyrwany ze sfery sie - ma głęboką świadomość podziału na wewnetrzne i zewnętrzne Ja, ale z drugiej storny nigdy nie został tak naprawdę "odstwiony od piersi" - żyje w zależności od innych. Ale on nie potrzebuje wyrwania ze sfery Się, ale zanurzenia w niej. Boi się on bowiem innym ukazać swoje prawdziwe oblicze, ponieważ obawia się, że nie zostanie ono przez nich zaakceptowane. Wracając do pytania - czy aby ukonstytuować prawdziwe ego, jest mu potrzebne doświadczenie Nicości, Inności czy Granicy? Czy nie jest raczej tak, iż taka osoba żyje już w świecie, który jest dla niej obcy, nieprzejżysty, w którym ciągle istnieją granice tj. zoobowiązania w stosunku do innych, które zostały zintrenalizowane w postaci fałszywego Ja? To nie ktoś kto nieświadomie jest zanużony w sferze Się, ale ktoś kto żyje poza sferą Się - w swoim wewnętrznym świecie - tam może być autentyczny.

    Jarek wtedy konkludował, że lekarstwem na to schorzenie jest znalezienie autentycznej relacji do Innego. Schizofrenik przestaje udawać, gdy spotyka kogoś kto go rozumie. Kto uzna go takim jakim jest, a nie ze względu na wymagania, które musi spełnić. Główna teza, której tutaj bym bronił: bez bezwarunkowego uznania ze strony Innego (miłości) człowiek nie czuje aby miał rację bytu, aby miał jakąkolwiek wartość. Tym samym podstawy ukonstytuownaia podmiotowości nie widziałbym w przejściu autentycznej indywidualizacji, ale autentycznej relacji do Innego. Nie mówie, ze do każdego, i że zaraz trzeba się poddawać opinni publicznej i stadnemu Się. Ta podstawowa relacja jest w ogóle poza podziałem na modus właściwości i niewłaściwości, poza autentyczne Ja i stadne Się. Chodzi o to, że dziecko schizofreniczne potrzebuje odpowiedniego kontaktu z bliskimi, bo inaczej będzie się bało stać samodzielne. Bycie-z-Innymi jako warunek indywidualizacji. Słowo klucz to bezpieczeństwo ontologiczne (mówił o tym Jarek) - co jest blisko w stronę tego o czym ja pisze - bierne oddanie, sfera nic-nie-robienia, która ma sens - ale nie trzeba jednocześnie zapytywać o uzasadnienie dla tego sensu.

    OdpowiedzUsuń
  22. To wymaga zmianę trochę paradygmatu patrzenia na proces indywidualizacji. Istotnym elementem na tej drodze są inni, których potrzebujemy dla ukonstytuowania naszej tożsamości, aby potwierdzili to czym jesteśmy. Próżnia w kontaktach międzyludzkch - samotne wyjścia do lasu, albo wyjście wysoko w góry, to pułapka dla schizofrenicznej osobowości. Mamy potrzebę odsłonięcia się przed innymi, zreflektowania się w nich. Myśle, że z tego powodu tez piszemy te blogi:)

    OdpowiedzUsuń
  23. Dzięki za komentarze :) Dużo napisałeś, ale postaram się to ogarnąć i odpowiedzieć.


    Ja bym jednak obstawał przy wyróżnieniu dwóch typów indywidualności: faktycznej i pozornej. Nie mówię autentycznej i nieautentycznej, bo wpisałeś te pojęcia w system - a raczej to on sam je pochłonął. To właśnie się nasuwa (sam o tym wspominasz): Kapitalizm jest taką machiną, która zdolna jest wchłaniać wszelkie "zagrażające" jej rewolucje. Wykorzystuje pojęcia indywidualizmu i autentyczności do własnych celów. Inaczej mówiąc: dziś indywidualność i autentyczność przynależą do Się: jest się indywidualistą, jest się autentycznym.
    Dlatego obstawałbym za odróżnieniem faktycznej i pozornej autentyczności i indywidualności.
    Bo ta systemowa jest taka: "bądź autentyczny i indywidualny: sam sobie wybierz pracę i sam decyduj na co wydasz zarobione pieniądze"... Rozumiesz o co mi chodzi: sam decydujesz, sam wybierasz... ale na głębszym poziomie nie możesz wybrać nie-pracowania, nie-zarabiania, nie-konsumowania (albo, to co ty wymieniasz: jesteś wolny, masz wolny wybór, realizuj się... byle byś nie był bierny, byle byś nie wchodził w sferę nic-nie-robienia).

    Pozwolę sobie jednak i do samego siebie odnieść z dystansem. Mimo iż uważam, że to systemowe "ja" nie jest faktycznym "ja", ale tylko sprytną manipulacją pojęciami, a w związku z tym należałoby oczyścić pojęcia autentyczności i indywidualizmu z fałszywych składników, to jednak patrząc na dzieje filozofii pojawia się inna myśl. Może lepszym sposobem byłoby stworzenie nowych pojęć - odpowiadających na nowe problemy, nowe sytuacje i wymykających się systemowi. [A później, gdyby system je zagarnął, trzeba by stworzyć kolejne i kolejne...] Tak robił Heidegger (w kontekście metafizyki i technicznej dominacji), tak robił Deleuze... ale najbardziej zapadła mi w pamięć uwaga Benjamina, że tworząc pojęcia należy zadbać o to, aby były tak zbudowane, żeby faszyzm nie mógł ich wykorzystać [u nas: Kapitalizm, czy ogólniej: system].



    Ale pojawiło się u mnie też inne skojarzenie (nawiązujące do pierwszego, o rozróżnieniu na faktyczną i fałszywą indywidualność). Mam na myśli ten moment, w którym piszesz, że to co w średniowieczu osiągano katowaniem ciała, teraz osiągamy internalizując pewne rzeczy. Przypomina mi to postać osła, jaką opisuje w Zaratustrze Nietzsche. Osioł jest tym, który bierze na siebie dobrowolnie ciężary (wartości) i myśli, że w ten sposób jest afirmatywny. Ale jego "Ta-ak!" jest fałszywą afirmacją. Powtórzę się, ale: osioł myśli, że afirmacja, to branie na siebie ciężarów - myli się. Nietzsche co prawda odnosi się do chrześcijaństwa: gdy Bóg umiera, osioł sam, na swoje barki, bierze wartości. Ale można to odnieść też do tego, o czym my mówimy: gdy podstawa systemu znika, nie znikają związane z nim wartości, ale są internalizowane. Ośla afirmacja jest tylko wynikającą z resentymentu parodią prawdziwej, dionizyjskiej afirmacji. Analogicznie byłoby z indywidualizacją i autentycznością.
    [W innym miejscu, w którym osła zastępuje figura wielbłąda, Nietzsche mówi, że po ośle/wielbłądzie, który dźwiga stare wartości, przyjdzie lew, który zniszczy wartości, a potem dziecko - prawdziwie zdolny do afirmacji twórca. (Lwem, wg Deleuze'a jest Zaratustra. Dzieckiem byłby pewnie nadczłowiek.)]
    Warto może jeszcze dodać, że w przeciwieństwie do trudu podejmowanego przez osła, prawdziwą afirmację Nietzsche oddaje za pomocą metafor: tańca, lekkości, radości, (złotego) śmiechu, zabawy, gry. Czy to nie wiązałoby się z tą sferą nic-nie-robienia, które ma sens? Nie byłaby to może bierność, ale po prostu robienie tego, na co się ma ochotę, niepodyktowanie zarobkiem, czy odpoczynkiem by nabrać sił.

    OdpowiedzUsuń
  24. Zabrakło chyba pewnego wniosku. Jest tam implicite, ale wolę go wysłowić: dążenie do indywidualizmu i autentyczności nie jest złe, tylko trzeba dążyć do faktycznego indywidualizmu i faktycznej autentyczności.


    Zaraz zajmę się kwestią schizofrenii, ale najpierw chciałbym zająć się miłością. Sugerujesz miłość w miejsce dążenia do indywidualizmu. Przywołam to, co pisałem w paragrafie 5: przed nami dwa, pozytywne zadania: wzmocnić swoje "ja" oraz rozwijać szczere relacje z innymi. Niech będzie, że ta miłość. Ale nie można zrezygnować z indywidualizacji. Bo jeśli nie będzie indywidualizacji to co to za miłość będzie? Miłość pomiędzy dwoma plwocinami Się.
    Na przykładzie schizofrenika mówisz, że powinno się kochać kogoś takim, jaki jest, a nie wymagać od niego... Cały czas opierasz się tu na założeniu, z którym ja walczę. Przyjmujesz, że jakiś podmiot istnieje i tylko należy go zaakceptować takim, jaki jest. A moim zdaniem właśnie żaden podmiot nie istnieje, istnieje tylko wypadkowa Się, genów i środowiska - jeśli to podmiot, to najwyżej empiryczny, ale dla mnie to żaden podmiot: to złuda, to coś takiego jak komputerowy program o tak dobrym kodzie, że udzielane przez niego odpowiedzi wydają się, jak by to osoba (podmiot), a nie maszyna (przedmiot) mówiła. I co tu nam wychodzi? "Miłość" maszyny do maszyny ;)
    Dlatego konieczne jest zindywidualizowanie się, stworzenie podmiotu - a potem ten podmiot może sobie wchodzić w relacje miłości z innym podmiotem. Nie chodzi o to, że neguję autentyczną relację z Innym, tylko nie zgadzam się na to, że tą relacją można zastąpić indywidualizowanie. Wstępnie zgadzam się jednak, że samo indywidualizowanie to za mało i również nie zastąpi relacji z Innym. Droga jest zatem podwójna, czy też: są dwa zadania do wykonania.


    A teraz wróćmy do schizofrenii. Dalej sobie robię różne notatko do problemu podmiotu - i ta z numerem 6 (czyli najbliższa, po opublikowanych) dotyczy właśnie schizofrenii. Ale myślałem o niej pod innym kątem niż ty. Niektórzy przedstawiciele antypsychiatrii, czy - u nas - Dąbrowski, widzieli schizofrenię jako duchową podróż: podróż, w której rozbita zostaje prymitywna podmiotowość (taka wykreowana przez otoczenie, przez Się, zależna od wszystkiego wokół), następuje wycofanie do wnętrza, odcięcie się od świata (schizofreniczne właśnie), a następnie - tym, którym uda się to przetrwać (wg Dąbrowskiego 2% ;) ) wyłonienie się nowego, autentycznego, podmiotu, który nie jest zależny od otoczenia. Coś takiego rozważam, jako alternatywę dla trwogi (ew. inny sposób na uporanie się z trwogą).

    OdpowiedzUsuń
  25. Tak się wetnę , mam nadzieję że się nie najeżycie zanadto :D
    Doświadczenie trwogi , w chwili jej doznawania, odziera kompletnie z podmiotowości / indywidualności. Wtedy Życie " myśli" za nas , jest nami , przestaje się być , czuć Xksem, Ygrekiem .
    Czy ów lęk, pamięć o nim - może być zaczynem , impulsem samo-rozwoju ?
    Sądzę , że spotkanie z Nicością może jedynie sprowokować do autentycznego, mocnego docenienia tak przecież naturalnego faktu (a więc niedocenianego ): kurczę , żyję !
    I nic poza tym, reszta procesu upodmiotowiania się i bycia upodmiotowianym to budowane w relacji z innymi , z przejawami kultury , generalnie światem oraz samorefleksją - moje ja.

    Lęk przed Się - mrowiskiem , bezkształtną magmą już jest istotą podmiotowością , ale np. korzystanie z pewnych uniwersalnych zasad ( etycznych)z / w Się nie przekreśla naszej samoistności. Na pewnym etapie historycznym były one wyrazem czyjejś indywidualności. I my też ocalimy swoje aktywności przed nicością - kiedy "wrzucimy" je w sferę relacji.

    OdpowiedzUsuń
  26. To nie jest tak, że proces budowania podmiotu ma się odbywać tylko w przestrzeni trwogi, a kultura i relacje z innymi są wykluczone. Heideggerowi chodzi o to, że trwoga ujawnia nam fakt: kurczę, to JA, żyję, JA sam, to jest MOJE WŁASNE życie. Przed trwogą też jest życie, ale żyje się, a nie ja żyję.
    Pomyśl o takim rozróżnieniu, jakiego często się używa w przypadku wiary: są ludzie, którzy tylko uczestniczą w rytuale, mówią, że wierzą i wierzą, że wierzą. Ale nie zastanawiają się nad swoją wiarą. A są tacy, którzy czasem nie pójdą do kościoła, czasem wątpią, ale myślą nad wiarą, nad swoją relacją do Boga, czytają Pismo Święte i nad nim rozmyślają. I jeden rodzaj ludzi i drugi jest zanurzony w pewnej kulturze, w pewnej tradycji i relacji do innych. Ba: w dokładnie tej samej. Tyle, że jeden żyje (wierzy), na sposób Się, a drugi żyje (wierzy) samo-dzielnie, autentycznie, indywidualnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie tak , trwoga najbardziej odindywidualizuje , kiedy dotyka. Jesteśmy wtedy samym , bezosobowym lękiem i zrobimy wszystko,aby żyć. Jak z negacji podmiotowości może wyniknąć jego pomnożenie?

      Co do Się , nieautentyczności , coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu , że to kategoria stworzona na potrzebę bardziej wyedukowanych , coby mile łechtała ich ego. Ludzie to nie bezrefleksyjne automaty. Nie budują sami ( filozof to nieliczna kasta:) swego światopoglądu ale potrafią wybrać i dokonują refleksji.
      Od urodzenia jesteśmy biologicznie mega zindywidualizowani pulą genów , a środowisko, kultura i wola powiększają ten proces.

      Usuń
    2. Nie wiem co Ci odpowiedzieć :D Czy bronić Heideggera (tak jak robiłem to dotąd)? Wówczas bym powiedział, że przed trwogą nie ma żadnego indywiduum, że to ona dopiero umożliwia pojawienie się indywiduum.

      Ale z drugiej strony sam, w poście, krytykuję Heideggera. I wówczas: tak, zgodziłbym się - zostajemy zredukowani do lęku o własną egzystencję.

      To nie tak, że Się jest do łechtania ego intelektualistów. Z łatwością można wykazać, że intelektualiści również tkwią w Się (można by je odróżnić od Się "niewykształconych", ale to wciąż Się) - czego przykładem są choćby różne intelektualne mody.
      A co do tego, że zwykli ludzie też potrafią dokonywać wyborów. Jak dla mnie ilość katolików (typu B) na metr kwadratowy w Polsce wyraźnie temu przeczy.

      Usuń
    3. Oczywiście nie tylko o wiarę chodzi. Równie dobrym przykładem są licealiści, którzy piją i palą - bo chcą się pokazać przed kolegami jacy to oni są dorośli, a nie ze względu na refleksje i wybór.

      Usuń
    4. No to masz dylemat , tak jak ja co nieco z Się.

      Gdyby zawęzić ową stadność do ulegania szeroko pojętej "modzie na coś " -nie ma co zaprzeczać. Tak zresztą musi być, bo rozpiętość zachowań nie jest za względu na liczne, w tym biologiczne, uwarunkowania - nieograniczona . Zresztą wszystkie opcje są (schodząc niżej i niżej) binarne z natury , drążąc dochodzimy do podstawowej antynomii. Tak więc można budować tylko warianty wokół zasadniczych podziałów.
      Czy zdanie się na wybór jest groźne dla autentyczności podmiotu ?
      Czy rzeczywiście , po złotym okresie budowania zrębów wszelkich podstaw, możliwe jeszcze są autentyczna kreacje czegoś , co dotąd nie zostało zwerbalizowane lub uartystycznione ? Czy nie o formę ( "modę") można tylko się bić?
      Niby nauka , ale nauka coś tworzy czy po prostu odkrywa ?

      Mechanizm pragnienia bycia częścią grupy ma podłoże z imperatywu biologicznego przetrwania. I to też część owego Się - wytworzonego w ramach doboru naturalnego, możliwości przetrwania. Dziś jednostka spokojnie może egzystować nie powielając trendu grupy , ale skłonność pozostała.

      Co do picia i palenia małolatów - ależ jest to wyraz indywidualizacji podmiotu :), kiedy z dzieci aniołków pragniemy się wyrywać poprzez , fakt głupie , ale zawsze wybory.

      Wracając do trwogi , czyż nie wystarczająco dopingujące do aktywności i indywidualizacji jest uświadomienie sobie surowych reguł czasu biologicznego życia ? Koło 30-stki trzeba mieć pewność , że 1/3 czasu minęła !
      Po co więc szukać walnięcia w łeb trwogą ? :)

      Usuń
    5. No ale tak jak przekroczyliśmy, dzięki kulturze, prymitywną agresywność goryli czy szympansów, o których pisałaś, tak pora przekroczyć stadność, Się. Oczywiście należy zauważyć, że niektórzy są jeszcze na niższym etapie rozwoju (nie mówię, że z własnej winy, ta może leżeć równie dobrze po stronie machiny społecznej)... Ale to, że są, nie oznacza, że powinni to narzucać innym :P :P :P

      A co do małolatów... tak... wybór... ale nie "ja wybrałem", tylko "wybiera się" ;) pije się, pali się...


      No ale w pewnym sensie uświadomienie sobie czasu biologicznego życia, a dokładniej: jego skończoności, to uświadomienie sobie śmierci, czyli stanięcie w obliczu nicości... czyli... trwoga :P

      Usuń
    6. Nie przekroczyliśmy , a powiększyliśmy na etapie rasizmu widać to najlepiej . Wykorzystując wnioski Darwina, rasa białych kolonizatorów agresywnie - "naukowo" już w latach 70-tych XIX stulecia stworzyła obozy koncentracyjne w Indiach , Afryce - początek XX wieku , a potem na rodzimym kontynencie.
      Myślę , że do przekroczenia biologii na rzecz etyki , w masowym wymiarze wciąż daleka droga.
      Każda droga rozwoju , nawet indywidualne jej zaniechanie - nie wymaga " napraw " - można podsuwać alternatywy ( edukacja , kultura wysoka , wzory zachowań opartych na miłości , a przynajmniej szacunku) , ale nic na siłę, chyba ,że zachowania podpadają pod paragrafy karne.
      Pozbawianie wyboru , to odbieranie godności ( nota bene najdotkliwszy wymiar kary więzienia ).

      Myśli się , filozofuje się , pisze się ...

      To ma być trwoga ? Jaką więc gradację zaproponujesz wobec śmierci stojącej przy łóżku , bycia na celowniku sztucera , czołowo zderzających się pojazdów , etc. ?

      Usuń
    7. Co do białych kolonizatorów. Najpierw powiem złośliwie: przypominam, że byli chrześcijanami. Ale wiem oczywiście, że można szereg innych przyczyn podać ;) dlatego powiem teraz inaczej: myślę, że gdyby Ci Hindusi czy Afrykanie osiągnęli podobną potęgę gospodarczą, techniczną i militarną co ówczesne kraje Europy, to urządziłyby obozy koncentracyjne wpierw dla nas, a potem dla swoich współobywateli. Z resztą - wystarczy popatrzeć co jedni mieszkańcy Afryki robią innym. I nie potrzeba do tego żadnego darwinizmu. Przemoc po prostu jest - a Nietzsche, Darwin, Marks, Jezus [piękne zestawienie] w żaden sposób się do niej nie przyczynili, jedynie stali się maską, pod którą przemoc działała.


      Nic na siłę mówisz... A ja się z tym nie zgadzam. Pomyśl o edukacji - jest obowiązkowa (czyli nie możesz odmówić, czyli masz przymus, czyli jest na siłę - tyko "obowiązek" brzmi łagodniej). Czy jest czymś złym? Nie, nie sądzę (realizowana jest źle! to prawda! ale chodzi mi o samą ideę). Wyobraź sobie, że małym dzieciom pozostawiono by w tej kwestii wolny wybór. Większość nie poszłaby do szkoły, tylko została z kolegami na placu zabaw, przed komputerem, albo przed telewizorem.
      Żeby być zdolnym do stosunkowo wolnego wyboru, trzeba być wpierw do pewnego stopnia zniewolonym. I myślę, że dotyczy to nie tylko edukacji.


      Ja filozofuję, ja myślę, ja piszę. Pisze się w gazecie, zaś "ja piszę" to np. Kafka.


      Gradacja trwogi? Ale po co ustalać jej stopnie? Czy wszystko trzeba (i da się) zaraz matematyzować? :P Na poziomie teoretycznym chodzi tylko o stwierdzenie faktu istnienia takiego fenomenu i tego jak on działa... i tyle. Z resztą: można w każdej z wymienionych sytuacji trwogi nie doznać, bo przecież dochodzi szereg innych czynników: można być w tak głębokiej depresji, że nie chce się już żyć i czeka się na śmierć jak na wybawienie, można być pijanym, można być nieświadomym tego co się dzieje (albo zbyt głupim by to zrozumieć), etc.

      Usuń
    8. :) Inteligentna erystyka.
      Tak więc nawracając do meritum, twierdziłeś że "przeskoczyliśmy" prymitywną agresywność naczelnych , a nie się nie zgodziłam , przywołując mechanizmy rasizmu , nie zastrzegając w żadnej mierze , że tylko rasa biała jest na to podatna. Hutu i Tutsi ( w wymiarze plemiennym), Pol Pot( klasowym), wojny w Mezoameryce - agresja ma się nadzwyczaj dobrze , ale tez ma zawsze swoją przyczynę : pod różnymi hasełkami chodzi o jedno : sobie i swoim zapewnić maksimum , aby przetrwać, nie wymieszać się , moje i moich następców mają być geny na wierzchu. Różnymi metodami do celu.
      Co do zestawienia, liczą się przede wszystkim " programy".
      Dzielące i nie- ludzkość , czyli w zarodku będące formą agresji lub pokoju.
      Nietzsche i Marks - chyba nie ma wątpliwości , że podzielili, Darwin nawet nie aspirował do roli nauczyciela ... a Jezus z kochaniem bliźniego i nadstawianiu drugiego policzka to niestety nadal śpiew przyszłości. Część chrześcijan ( abolicjoniści) doprowadziła co prawda do zniesienia formalnego niewolnictwa ( 50 lat akcji ) , ale potem wraz z rozwojem eugeniki - sprawa została zaprzepaszczona , Europa musiała dotknąć Holokaustu , aby koncepcja wyższości rasowej zniknęła z oficjalnego obiegu kulturowego.

      Nie siła , najwyżej perswazja. Z przymusem edukacyjnym nie mam problemu , to rodzaj prawa do wiedzy , dzięki temu nie ma monopolu szkolnictwa prywatnego , pobierającego czesne.
      I tez ta edukacja zapewnia to o czym piszesz i się z tym zgadzam : jest się , będąc wyedukowanym , zdolnym do wyborów nie tylko podstawowych. Edukacja jest tylko wtedy zniewoleniem , kiedy nieuczciwie manipuluje , co jeszcze niestety często ma miejsce. Ale jednocześnie nawet zniewalając daje " narzędzia " do szukania prawd.

      Ja piję , ja palę , ja biję ... :)

      ??? :) A po co bić się o coraz większy stopień zindywidualizowania? Wartość jednostki mierzysz nasyceniem tego fenomenu , czyż nie ?

      Usuń
    9. Inteligentnej erystyki nie widać ;) już raczej zahaczałem o cynizm...

      Chyba źle się zrozumieliśmy. Ja nie mówiłem, że my wszyscy wyzbyliśmy się prymitywnej agresji. Ja mówię, że część z nas się jej wyzbyła - ludzki gatunek (wbrew tej uogólniającej nazwie) nie jest tworem jednolitym jakościowo.

      Tak, dzielili. Marks akurat nie tyle dzielił, co rozpaczał nad podziałem i chciał go usunąć (komunizm ma być bezklasowy przypominam). Z wymienionych dzielił Nietzsche - i jego z nich wszystkich cenię najbardziej.


      Uwierz: o wiele bardziej cenię "ja biję" od "myśli się" czy "kocha się". Tylko odróżnij "ja biję" od "bije się".


      Tak, jest to jedno z moich (podkreślam: moich) kryteriów wartości jednostki: poziom jej zindywidualizowania. Drugim jest: otwartość na to, co inne (patrz: koncepcja stawania-się wspomniana we wpisie o Beksińskim) :)

      Usuń
    10. A ja potraktowałam to jako eufemizm erystyczny.:)

      Nie jest jednolity, trudno jednak nie zauważyć , że wraz z poziomem IQ agresja nie maleje tylko zmienia formę.

      A ja rewolucyjnego w " zwalczaniu " agresji - Jezusa.

      Nie chodzi o ocenę, ot forma zdania bezpodmiotowego podkreśla zjawisko agresji, miłości , bycia w szponach nałogu, czyli czynność wykonywaną w tym samym czasie przez wiele podmiotów, co nie znaczy że nieindywidualnie.
      No ... robienie czegos wspólnie , nie oznacza braku podejmowania samoistnego wyboru tej czynnosci.
      Stąd widzisz , Się dla mnie w zasadzie jest nieuprawnione jako odmóżdżona , bezwolna , wspólna sfera .

      Nie chodziło mi o wartość fenomenu zindywidualizowania Się :) , ale o jego jakość.
      Indywidualny i otwarty ... no super !

      Usuń
    11. Ale ja do samej agresji nic nie mam :P Pewna zdrowa forma agresywności jest potrzebna.
      Tym co mnie brzydzi nie jest agresywność, tylko prymitywność. Dlatego krytykowałem prymitywną agresywność. [Wiem, wiem... zaraz usłyszę, że Auschwitz było bardzo zaawansowaną agresywnością... Ale nie, ja tak nie uważam: było czymś pomiędzy agresywnością prymitywną, a psychopatyczną (beznamiętną).]

      Usuń
    12. Można prosić o przykłady potrzebnej "pewnej zdrowej formy agresywności" ?

      Doszłam do wniosku , że nie akceptuję słowa : prymitywny w funkcji deprecjonującej, dopuszczam go wyłącznie w roli synonimu do :nieskomplikowany , niewzbogacony , kiczowaty.

      Usuń
    13. Przykład: obrona siebie i swoich bliskich, zwłaszcza tych, którzy nie są w stanie sami siebie bronić (i to nie koniecznie przed przemocą fizyczną... myślę, że prawo ("moralne") do skorzystania z takiej agresji mamy również wtedy, gdy np. ludzie rządzący państwem, w którym żyjemy, prowadzą pod płaszczykiem prawa (ustanowionego), takie działania, które stwarzają zagrożenie dla jakości naszego bytu).


      Jak zatem rodzaj agresji prezentuje sobą ośmiu, dobrze zbudowanych dwudziestolatków brutalnie bijących chuderlawego osiemnastolatka (co powoduje, że ten ostatni resztę życia spędzi na wózku inwalidzkim)? Czy to będzie agresja nieskomplikowana, agresja niewzbogacona czy agresja kiczowata?

      Usuń
    14. Okej, obrona bliskich - zauważ napisałeś : obrona , a agresorem jest ten , kto inicjuje przemoc.

      Hmm ... do grona epitetów takiej formy agresji zaliczę : brutalna , nieprzemyślana, wulgarna ,tępa, nieokrzesana, dotkliwa , okrutna , fizyczna.

      Prymitywność zarezerwowałabym dla porównania stopnia rozwoju czegoś w czasie.

      Usuń
    15. A co z przykładem państwa? Tam agresję fizyczną inicjują obywatele.

      Usuń
    16. Nie do końca rozumiem intencję drugiego zdania .
      Państwa winny stosować agresję prawną jedynie , daj Boże jeszcze sprawiedliwego prawa nam.

      Usuń
    17. Nie, nie... nie chodzi mi o sytuacje, w której państwo stosuje agresję. Chodzi mi o agresję stosowaną przez obywateli na przedstawicielach instytucji państwowej.

      Usuń
  27. Jak w rozróżnieniu religijności A i B Kierkegaarda:) Jutro z rana to poastaram się ogarnąć, bo mam wrażenie, że pisze głupoty - np. o tym, że nieautentyczność jest wartością i należy iść na kompromisy.

    Czyli rozumiem, że pytanie brzmi - jaki jest podstawowy warunek pojawienia się indywiduum w ogóle? Indywidualizujące doświadczenie Nicości w trwodze, czy też bezwarunkowa relacja z Innym. Bo rozumiem, ze zgadzamy się, ze oba są ważne, pytanie tylko który wazniejszy i bardziej podstawowy. Pomyśle. A myślałeś o tym żeby zrezygnować z kategorii podmiotu indywidualnego w ogóle? Dlaczego ona jest taka ważna? Tak bardzo czujesz się odindywidualizowany i chcesz sie zindywidualizować?:) Dlaczego proces indywidualizacji, czyli dążenie do samodzielności to problem? Moim zdaniem problemem są relacje i uznanie ze strony Innych, ale widać z różnych choinek się urwaliśmy;)

    OdpowiedzUsuń
  28. Dokładnie, myślałem o Kierkegaardzie :)

    Czy głupoty... Powiedzmy, że staram się to interpretować przyjaźnie :D I w kontekście twoich wpisów, tzn. że próbujesz pokazać problemy jakie rodzą się wraz z indywidualizacją (samotność, atomizacja społeczna, wykorzystanie tej sytuacji przez system).

    Ja nie z choinki, ja z kasztanowca ;) Nie, nie czuję się odindywidualizowany. Ale czemu dla mnie kwestia indywidualizacji jest problemem...? Wiesz... złożona kwestia. Przede wszystkim zagadnienie podmiotu jest dla mnie ciekawe z czysto teoretycznego punktu widzenia. Ale chodzi też o rzeczy praktyczne - żeby się nie rozwodzić wymienię jedną, główną: nie lubię systemu (bo myślę, że jest reaktywny i osłabia witalność ludzką), a myślę, że autentyczna, faktyczna indywidualizacja (+ szczere relacje z innymi) byłaby bronią przeciwko niemu.

    OdpowiedzUsuń
  29. 1. Oczywiście zgadzam się na nie odrzucanie pojęcia autentyczności, czy indywidualizacji. Tak chcąc jednak postawić kropkę nad i w materii krytycznego odniesienia się od niej:
    a) wiele osób stawia sobie za wzór bycie autentycznymi kierując się nieautentycznymi motywami. Czyli podejmuje jakieś wyjątkowe wyzwania - wyprawa na Grenlandię, doktorat z filozofii, lekceważący stosunek do państwa czy kościoła itd., ale z tego powodu żeby potem znajomym zdjęcia pokazać, albo pocytować w towarzystwie św. Tomasza albo być cool :) Wiesz o co mi chodzi - pojęcie autentyczności zostało współcześnie pohańbione, ze tak powiem. To taka "uwznioślająca" maska dla zwykłego dążenia do konkurowania i chęci bycia lepszym od innych.
    b) druga sprawa dotyczy tego o czym tak dużo mówił Szkudlar tj. tego, iż pojęcie autentyczności została zagarnięte przez system, który wskazuje podmiotom sfery, w którym mają szukać autentyczności, a które w ogóle nie są istotne dla ich egzystencji. Np. sfera mody, turystyki, sprzętu komputerowego itd. - ogólnie konsumpcji. Jasne, że pojęcie autentyczności ma znaczenie, ale trzeba bardzo sie zagłębić w swoją sytuację egzystencjalną, aby odrzucić powierzchowne posługiwanie się tym pojęciem.
    c) to co jednak najbardziej mnie negatywnie odnosi do tego pojęcia, to wykluczenie relacji do Innego w tym pojęciu. Czyli - co już wiele razy pisałem - jeśli wchodzisz w związek małżeństwa to robisz to nieautentycznie, bo wszyscy to robią, jeśli chodzisz do tego samego kościoła co twoi rodzice itd.. Jasne, że mega dużo w tym racji. Ale ostatecznie przecież nawet jeśli będe urzędnikiem państwowym, to jest możliwym, iż codziennie idę do pracy z większym zapałem i pasją aniżeli niejeden nietzscheanista sięgający po "Tako rzecze...". Autentyczność to sprawa wewnętrzna, moja indywidualna - nie przejawia się na zewnątrz. Problem w tym, że często popełnia się te same błędy jakie popełniali protestanci - Bóg daje darmo łaskę i nie wiadomo komu, ale ostatecznie wiadomo - tym, którym powodzi się w interesach.

    Wiem, że jesteś świadomy tych zagrożeń, i to nie posuwa do przodu za bardzo dyskusji, więc nie odpisuj. Chciałem to napisać aby się troche usprawiedliwić z mojej napaści na pojęcie autentyczności.

    OdpowiedzUsuń
  30. [Recytowanie w towarzystwie Tomasza, żeby być cool wymiata :D aż mam ochotę nauczyć się na pamięć jakichś fragmentów :D]

    A trochę odpiszę :)

    Ad a) Tak, to mi się kojarzy z tym jak Adorno i Horkheimer odczytali w "Dialektyce oświecenia" przygody Odyseusza: indywidualność i spryt, które ostatecznie rodzą podmiotowość kapitalistyczną. Zgadzam się z tym, że to pojęcie tak wykorzystano... Trzeba zatem albo ukuć nowe, albo to - oczyścić.

    Ad b) j.w.

    Ad c) Tzn. wiesz - piszę tak, a nie inaczej, ale staram się często sugerować, że można być nieautentycznym filozofem, a autentyczną matką (czy: urzędnikiem). To nie jest tak, że jak chcesz być autentyczny to nie możesz robić żadnej z tych rzeczy, które robi ogół - to dziecinne podejście :) typowe dla tych, którzy dopiero natrafili na problem autentyczności i aby pokazać (a często: pokazać się) jakimi to oni są indywidualistami, stają się wyjątkowo radykalni w swoim postępowaniu.
    Z drugiej strony można robić jakąś rzecz, którą robią wszyscy i być w tym autentycznym i indywidualnym.
    Autentyczność to nie jest coś na zewnątrz, coś na pokaz - to jest coś wewnętrznego, czego udowodnić się nie da. Myślenie inaczej jest, jak już mówiłem, dziecinne (nosi się koszulkę black metalowego zespołu, wisiorek z pentagramem, a w pokoju wiesza odwrócony krzyż i już się myśli - i myślą wszyscy koledzy - że jest się wielkim antychrześcijaninem :) ).

    OdpowiedzUsuń
  31. 1. Mówisz, że dopiero doświadczenie trwogi jest tym co indywidualizuje, czyli ustanawia podmiot. Wcześniej nie mamy podmiotu, ale bezrefleksyjną egzystencję. Ciekawi mnie pytanie o to jakie jest kryterium pozwalające ocenić stopień upodmiotowienia. Wiem, ze kryterium to będzie wewnetrzne - nie chodzi teraz o ocenianie innych, ale o sprawdzenie samego siebie. Jeszcze inaczej, żeby zatoczyć kolejne koło. Rozróżniasz kilka rodzai doświadczenia Nicości - śmierć, ból, cierpienie, odmowa, zakaz... Czy w tym kontekście nie jest tak, że każdy z nas wiele razy w życiu doświadczył trwogi - pierwsze pójście do przedszkola i bycie bez rodziców, pierwsze wystąpie publiczne, pierwsze zdarcie kolan podczas nauki jazdy na rowerze, pierwsze śmierć kogoś bliskiego. Chodzi mi o to, że doświadczenie trwogi wtedy nie byłoby jednorazowym doświadczeniem, które ma miejsce ... późno tj. kiedy człowiek już jest dorosły. Stąd może najpierw pytanie - czy indywidualizacja to ewolucyjny proces, czy jednorazowa rewolucja? Druga kwestia dotyczy tego jak rozpoznać u siebie stopień zindywidualizowania? Tym w ilu sferach swego życia jestem niezależny od innych? - mam własną pracę, własne mieszkanie ... . Wiem, powiesz, że te rzeczy widać, a nie o to chodzi. Ale nie jest samooszukiwaniem się twierdzić, że jest się indywiduum będąc w tych sferach zależnym od innych? Ale zgoda, ostatecznie chodzi o wnętrze. Jak mogę sprawdzić czy jestem podmiotem? Jestem zdolny dotrzymywać słowa, realizuje swoje postanowienia? Wiem, ze trudne pytanie, i nie oczekuje nie wiadomo czego, ale może masz jakieś ciekawe intuicje z tym tematem związane:)

    OdpowiedzUsuń
  32. 2. Piszesz, że dopiero doświadczenie Nicości ustanawia podmiot, wyrywa z codzienności, stawia w perspektywie własnej skończoności. No okej. Ale zgodziliśmy się, iż nie zawsze efektem doświadczenia trwogi musi być dojście do autentyczności tj. upodmiotowienie. Co potwierdza się, bo dużo osób w wyniku tego doświadczenia szuka schronienia własnie w codzienności - ucieka w aktywność, pracę, związki. Powstaje więc pytanie - jaki jest dodatkowy warunek tego aby w wyniku doświadczenia trwogi rzeczywiście doszło do upodmiotowienia, no bo okazuje się, że samo doświadczenie nie wystarczy. Pisałeś, że Heidegger mówi coś o zewie sumienia jako dodatkowym warunku upodmiotowienia.

    Zastawiam się po prostu czy nie jest tak, że aby próba trwogi zakończyła się pozytywnie nie potrzeba bezpieczeństwa ontologicznego (pojęcie do dopracowania, chodziłoby o taką sferę bezwarunkowej akceptacji samego siebie(psychologicznie rzecz ujmując), albo filozoficznie - o posiadanie pozytywnego odniesienia do czegoś absolutnego - co ma wartość samą w sobie). Wiem, że to brzmi dziwaczenie, bo ostatecznie doświadczenie Nicości ma wyrwać z objęć tego co bliskie, cieplutki i wygodne. Owszem - ale trzeba rozróżnić bezpieczeństwo sfery Się i bezpieczeństwo ontologiczne. To pierwsze dotyczy płytkiego potwierdzenia ze strony innych, o czym pisaliśmy już - dobry zawód, sukces, uznanie, role społeczne. Ale istnieje jeszcze sfera tego co naprawdę ważne - oczywiście powstaje pytanie co by to było - to trudny temat. Ale może tak - dla Martina Luther Kinga czymś takim była podstawa przyjęcia idei walki o sprawiedliwość dla czarnoskórych. Nie sama idea - ta została przyjęta jako efekt już upodmiotowienia, ale podstwa jej przyjęcia - jakaś sfera sensu, który jest odkrywany w doświadczeniu trwogi, który "prześwituje" przez Nicość.

    OdpowiedzUsuń
  33. Doświadczając Nicości - wiadomo, że nie jest tak, że niczego nie doświadczamy - doświadczamy czegoś radykalnie Innego z czym musimy się skonfrontować, co zapytuje nas - "widzisz to i to mogę ci zrobić, uświadom sobie czym tak naprawdę jesteś, jakie są twoje granice i co możesz w ich obrębie zrobić". W wyniku tego zapytywania albo ktoś znajdzie w sobie nowe pokłady siły i sensu poza sferą powierzchownych przyzwyczjeń i nawyków myślowych, albo nie znajdzie nic - pustkę(ale teraz faktyczną) i wtedy - nie wiem czy musi tak być z konieczności - przylgnie jeszcze bardziej do Się. Albo może być tak, że znajdzie coś czego nie będzie w stanie zaakceptować (niekoniecznie pustkę, ale coś co wyda mu się ochydne, złe itd. - nie każdy jest zdolny do bycia Abrahamem czy Brevikiem) i wtedy też ucieknie.

    Czyli trwoga to jakby narzędzie do odpowiedzenia sobie na pytanie co jest dla mnie naprawdę ważne. Można teraz postawić pytanie o dwa rodzaje dodatkowych warunków, które umozliwiłyby pozytwne zakończenie próby trwogi. Albo chodzi o to jakie warunki muszą zajść aby podmiot zaakceptował to co znajdzie w sobie (taka subiektwyna perspektywa). Albo (obiektywna perspektywa) - jakie warunki muszą zajść aby podmiot w ogóle coś w sobie znalazł, aby ujawnił mu się jakiś sens.

    Możesz powiedzieć, ze ja znowu o jakimś dziwnym Sensie pisze, ale przecież tu chodzi o prostu o uświaodmienie sobie tego, że jesteśmy istotami skończonymi, umrzemy i chodzi nam o przetrwanie. Ale ja tutaj pisze o tym co ty też poruszasz - jak ukonstytuować podmiot darzący, a nie tylko chcący przeżyć. Jak ukonstytuować podmiot taki jak Martina Luthra Kinga? - to jest pytanie.

    Więcej dziś z siebie nie wydusze, a za chwile musze sie kłaść. Może te przemyślenia jakoś pomogą wam dojść do dalszych pomysłów. AVE

    OdpowiedzUsuń
  34. Dzięki Adam , co prawda różnimy się w
    definiowaniu Się , bo dla mnie to nieuprawniona próba narzucania innym własnych kryteriów jakości bytu oraz rozszerzaniu wg mnie nieuzasadnionym definicji trwogi, ale tonacja reszty podobna chyba. :)

    Masz rację , pozytywne zakończenie próby dotknięcia nicości musi być antynicością, czyli Sensem. Być może są ( vide Dziewic:) jednostki , którym przetrwanie czasowe , ograniczone zupełnie wystarcza i tak pokorni wobec Życia , iż nawet perspektywa końca swego zindywidualizowania w postaci pokarmu dla robaczków satysfakcjonuje. Po co wylatywać nad poziom biologii w końcu ?

    Co to znaczy być autentycznym ? To znaczy nie udawać bycia kimś innym niż się w istocie jest.
    To trudne , bo kierując się chęcią samoakceptacji akceptacji , potrafimy kłamać przed sobą i innymi.

    Muszę po tej wymianie poglądów , szczerze powiedzieć , że jeżeli już można mówić o upodmiotowieniu , to wyłącznie na etapie niemowlaka odkrywającego swoją odrębność od świata. Ale kto wie , może już nawet wtedy bezpieczeństwo ontologiczne nie funkcjonuje ?

    To jak rozumiecie upodmiotowienie jest raczej procesem dochodzenia do wiedzy o naturze świata i pogłębionej samoświadomości.
    Odbieranie ludziom (chocby w najmniejszym stopniu ) prawa do pełnej podmiotowości jest nieuzasadnione i niebezpieczne.

    OdpowiedzUsuń
  35. Adam:

    Ad 1. To pytanie powinieneś postawić Heideggerowi, a nie mi :D A on, jak to każdy filozof - powiedzmy, że: przed-freudowski -, nie ma zwyczaju rozróżniać na dziecko i dorosłego, bardzo uogólnia... z drugiej strony zachodzi podejrzenie, że bierze pod uwagę tylko dorosłego osobnika. Ale spróbuję postawić się na miejscu heideggerysty (może nie ortodoksyjnego) i coś Ci odpowiedzieć. Samo zdarcie kolan, mimo iż bolesne, nie musi nas zaraz stawiać w obliczu nicości - dzieci mają to do siebie, że właśnie nie zdają sobie sprawy z tego, że mogą zginąć i robią różne, głupie rzeczy (wiem to doskonale po sobie :D). Ale rozumiem o co Ci chodzi. Myślę, że mamy tu do czynienia z pewną "ewolucją" (czy też: kilkukrotną rewolucją). Z resztą bardzo łatwo to uzasadnić - kołem hermeneutycznym. Przeżywam trwogę, wyrywam się ze świata codziennego zatroskania, indywidualizuję się, ale potem znowu upadam w świat codziennego zatroskania (choć nie jestem już taki sam, zmieniłem się... stałem się bardziej indywidualny), potem znowu trwoga (czy odrzucenie, czy ból, czy przeciwdziałanie) itd.
    [Przy okazji: chciałbym zaznaczyć pewną ważną kwestię - trwoga wyrywa nie tylko z Się, ale również z upadku w świat codziennego zatroskania, a te dwie rzeczy nie są tożsame.]

    Druga kwestia jest o wiele trudniejsza. Nie wiem z resztą, czy to zadanie dla filozofa - ustalić ile indywidualności i autentyczności jest w jednostce. Tu lepiej sprawdziłby się chyba psycholog (wykorzystujący teorię Heideggera). Nie wiem co by powiedział Heidegger.
    Ja bym odpowiedział (a wiążę to z etyką immanentną, ale można to przypisać i innym etykom) w ten sposób: tak bardzo jesteśmy indywidualni, jak bardzo jesteśmy w stanie brać odpowiedzialność za nasze czyny (ja tego chciałem i ja to zrobiłem, nikt mnie nie zmusił, nikt mi nie kazał, na nikogo nie będę odpowiedzialności przerzucał, nie będę się usprawiedliwiał - ale też w drugą stronę: chociaż na mnie naciskali, kazali mi, zmuszali mnie, to nie zrobiłem tego, bo nie chciałem).


    Ad 2. Nie ja to piszę, tylko Heidegger :P Adam, kurna :P Przecież sam krytykuję (a raczej: problematyzuję) tę koncepcję indywidualizowania przez doświadczenie Nicości :P
    Ale ponownie postaram się wczuć w heideggerystę. Tym razem pozwolę sobie na lekką gimnastykę słowną (nie, że to manipulacja słowem, co raczej intuicja, której nie potrafię uzasadnić). Wydaje mi się, że u Heideggera Nicość nie wiąże się z Innością. Chociaż Nicość jest jakąś granicą, to raczej granicą tworzoną przez moją "wewnętrzną naturę", niż stawianą przez coś z zewnątrz (przez coś radykalnie Innego). Przy opisie trwogi Heidegger mówi, że wszystkie znaczenia, wszystkie powiązania, wszystkie relacje tracą sens, przestają być istotne, zostają zerwane (świat, jako całość kontekstu narzędziowego, przestaje istnieć) - to jest nicość. Metaforycznie: może nie tyle natknięcie się na granicę, co spalenie za sobą wszystkich mostów.
    Drążąc głębiej: Nicość to brak wszelkich bytów... ale nie brak Bycia. Heidegger mówi, że w trwodze zostaję postawiony w obliczu nagiego faktu: "że jestem". Jeśli chciałbyś szukać jakiejś prześwitującej podstawy to u Heideggera będzie to oczywiście bycie/Bycie, które jest bezgrunciem (Eckhart ?).
    Ale o zewie sumienia jeszcze nie doczytałem, więc niestety nie powiem nic. Postaram się to jak najszybciej nadrobić.

    Ale idąc za jakimś tokiem skojarzeniowo-erudycyjnym: "że jestem", wobec którego stawia nas trwoga, wiąże się z faktem naszego rzucenia w świat, a to rzucenie wiąże się też z kulturą w jakiej wyrastaliśmy, z językiem, jakiego nas nauczono, z naszymi przodkami, z możliwościami jakie nam zostawili. Adorno atakował taką podstawę jako konformistyczną: urodziłem się (zostałem rzucony) w nazistowskich Niemczech, zatem muszę zostać nazistą, do tego wzywa mnie sumienie... Ale myślę, że to bardzo upraszczające i tendencyjne odczytanie Heideggera. Proponuję wczytać się głębiej.
    Owo "że jestem" można by właśnie powiązać z tym, co opisujesz jako samoakceptację.

    OdpowiedzUsuń
  36. Ewa:

    Przecież już o tym pisałem. Ja wierzę w Sens. Tylko sens wewnątrz świata, a nie sens zaświatowy. Dla mnie to świat ma sens i wartość, a nie jakiś zaświat (nicość wobec świata - oto pierwszy krok do nihilizmu: odebrać temu światu, temu życiu wartość i powiedzieć: wartość jest poza tym światem, poza tym życiem - w innym świecie i w innym życiu).
    I nie pozostaję na poziomie biologii - kultura jest dla mnie niesamowicie ważna i - co równie ważne - nie uważam, żeby dało się zredukować kulturę do biologii.


    A tam niemowlak. Niemowlak to jest tylko: jeść, srać i spać. Jeśli dla Ciebie poza wiarą w Boga i niebo istnieje tylko biologia, to rzeczywiście: oto cała nasza indywidualność: jeść, srać, spać - jednym słowem: przetrwać. Ale ja się z tym nie zgadzam. Dla mnie indywidualność wykluwa się na poziomie, który możemy nazwać kulturą (chociaż tak naprawdę to pewna mieszanina, w skład której wchodzi również nasza cielesność, biologiczność). W związku z tym uważam odkrywanie swojej odrębności to długi proces, najsilniej związany zapewne z okresem dojrzewania (aż do późnej jego fazy 20+... a może po trzydziestce powiem, że 30+). [I oczywiście nie można tą swoją odrębnością przekreślać otwartości.]


    "Odbieranie ludziom (chocby w najmniejszym stopniu ) prawa do pełnej podmiotowości jest nieuzasadnione i niebezpieczne." <-- zgadzam się z tym zdaniem jak z niczym innym w twojej wypowiedzi Ewo. Dlatego właśnie jestem przeciwnikiem religii i przeciwnikiem państwa w jego obecnej formie, a nawet przeciwnikiem pewnych form nauki (np. Dawkins). Nic nam tak nie odbiera prawa do pełnej podmiotowości jak chrzest, gdy jesteśmy dziećmi, reklamy w TV i obecny program nauczania. Amen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podkreślam z całą mocą swoją - też wierzę w taki nasz i świata sens i jego wartość. Tu są życia cele i tu są niezbywalne nieprzeciętne walory Życia. Pełna zgoda. Nie przesiaduję w kruchcie, nie izoluję się od życia, jak cenię każdy jego przejaw niech świadczy dzisiejsza historia, choć pewnie będziesz rżał :)- otóż przed godziną dwóch osiłków z trudem powstrzymując się od okazywania pobłażliwości dla idiotki , wyniosło z mego mieszkania choinkę i zasadziło ją przed oknem. Rosła sobie od połowy grudnia , zazieleniała nowymi pędami, chyba już jest na tyle ciepło , że da radę przetrwać.
      Wierzę , ale nie jestem religijna , bo trudno z ludźmi , którzy ze wspaniałej idei otwartości, bliskości , potrzeby nieśmiertelności zrobili instytucję - współpracować.
      Bóg nasze sensy i wartości dodatkowo legitymizuje , jeżeli są etyczne. Jest potrzebą tajemnicy, zagadką , źródłem.

      Nie rozumiemy się , albo Ty nie chcesz. Podmiotowość jest pełna , niestopniowalna i odkrywana zapewne w bardzo wczesnym okresie życia . Rozumiem ją jako zrozumienie - siebie- jako odrębnej od świata całości.
      Zaś indywidualność oczywiście "wzbogacamy" kulturą , ale też mamy całkiem niezłą już na starcie w wymiarze biologicznym.

      Cóż( poza wiarą) , ja to nazwałabym raczej próbą uprzedmiotowiania , która oczywiście z góry jest skazana na niepowodzenie , jest mrzonką , bo pozbawić podmiotowości nie mozna. Można jedynie stosować mniej i bardziej wyrafinowane formy nacisku naginania do swoich celów. Godność( podmiotowość )jest w nas i tyle .
      Amen = niech się stanie .:)

      Usuń
    2. Ewo ja sie nie zgodze, ze nasz stopien upodmiotowienia jest niestopniowalny. Upodmiotowienie nie jest tozsame ze swiadomoscia. Swiadomosc - niekonieniecznie samoswiadomosc - maja zwierzeta, zony faraonow, ktore razem z nimi po smierci dawaly sie zamurowywac oraz mieszkancy Korei polnocnej, ktorzy oplakowali smierc najwiekszego oprawcy w ich kraju (wiem, ze troche przesadzam, sugerujac zrownanie tych trzech grup. Ale nie o to mi chodzi - jasne, ze ludzie sa bardziej upodmiotowieni niz zwierzeta). Chodzi o to, ze swiaomosc to nie upodmiotowienie. Czy bol Koreanczykow po stracie ich wodza byl nieprawdziwy? Jasne, ze oni naprawde wewnetrznie cierpieli. Tak samo osoby, ktore na wiecach nazistowskich wiwatolowaly - naprawde czuly, iz przezywaja cos waznego. Problem w tym na ile to co jednostka odczuwa jako wazne jest naprawde wazne dla jej zycia. Czarek sie nie zgodzi przypuszczalnie, ale chodzi o to na ile mam kontakt z tym co absolutne. Koreanczycy nie maja takiego kontaktu - czcza jako cos dobrego cos, co ogranicza ich czlowieczenstwo.

      Obrona mozliwosci mowienia o stopniowalnosci upodmiotowienia bazuje na rozroznieniu tego co jest i tego co powinno byc. Kazdy naprawde czuje co czuje i mysli co mysli - tutaj zgoda, ale nie o to chodzi. Pytanie na ile uswiadamiam sobie dlaczego czuje co czuje i dlaczego przyjmuje cos jako prawdziwe. Czyli na ile jestem samoswiadomy. Ja bym sie tutaj nie bal powiedziec, ze po prostu chodzi o pewien wzor normatywny. Nie jestesmy gotowi juz teraz, ale istnieje cel, do ktorego jesli bedziemy zmierzac nasze zycie bedzie - ogolnie rzecz ujmujac lepsze. O tym pisza filozofowie od ponad 2500 lat. Amen

      Usuń
    3. Zauwaz, ze sama problematyzujesz pojecie autentycznosci. "Co to znaczy być autentycznym ? To znaczy nie udawać bycia kimś innym niż się w istocie jest. To trudne , bo kierując się chęcią samoakceptacji akceptacji , potrafimy kłamać przed sobą i innymi. " Czyli rozrozniasz jednak pomiedzy samym faktem swiadomosci i byciem autentycznym. A to drugie nie jest czyms zastanym, ale moze zostac zaklocane - przez samozaklamanie. Sa osoby, ktore w wiekszym lub mniejszym stopniu zyja w takim samozaklamaniu.

      Ja - tak mi sie wydaje - rozumiem o jakie zagrozenie ci chodzi. O to, ze ostatecznie bedziemy wyglaszac sady na temat kondycji danego czlowieka, w ogole nie pytajac go o zdanie. Np. Kierkegaard twierdzil, ze kazdy czlowiek jest w rozpoczy egzystencjalnej, nawet jesli nie zdaje sobie tego sprawy. Albo Fichte uwazal, ze lepiej wie od kazdego Niemca co znaczy byc prawdziwym Niemcem i dzieki temu mogl np. postulowac okreslona postac instytucji spolecznych, ktore mimo duzego stopnia ingerencji w zycie prywatne obywateli nie musialy naruszac ich autentycznej wolnosci. Autentycznej czyli tej prawdziwej, ktorą poznal Fichte, a nie tej empirycznej, ktorą kazdy indywidualnie rzeczywiscie odczuwal.

      Ale z drugiej strony sa mieszkancy Polnocnej Korei, czy ofiary roznych ideologii - nazizmu, komunizmu, konsumeryzu. Ludzie, ktorzy - owszem sa swiadomi tego, ze cos sie dzieje z nimi - ale nie maja poglebionej samoswiadomosci tegoz. Jasne, ze idac w kierunku Fichtego narazamy sie na niebezpieczenstwo interwencjonizmu, co jest nie do zaakceptowania. Ale dla mnie druga opcja tez jest nie do zaakceptowania - nikt z nas nie jest po prostu gotowy - istnieje sfera normatywana, miara, ktora stanowi o jakosci naszego zycia. Wazne tylko aby rozsadnie ja stosowac, a najlepiej zacząć od siebie.

      Usuń
    4. W dużym stopniu zgadzam się z Adamem, choć zapewne użyłbym innych słów, odsyłających w inne miejsca. Nawet z tym Twoim absolutem, Adamie, mogę się zgodzić - pod warunkiem, że za takowy można uznać immanentne Życie ;)

      Od siebie dodałbym jeszcze rozróżnienie dwóch rodzajów podmiotowości: empirycznej i transcendentalnej. Podmiotowość empiryczna to takie: mówienie "ja", myślenie "ja", wyobrażanie sobie, że jest się wolnym, autonomicznym, indywidualnym. Tę ma każdy człowiek: to przecież ja idę do pracy, ja jem śniadanie, ja postanawiam spotkać się z przyjaciółmi i kupić te, a nie inne buty. Ale dla mnie to tylko złuda: faktycznie, na poziomie transcendentalnym istnieją setki niezależnych ode mnie sił (zasady wpojone przez rodziców, medialna tresura, szkolna edukacja, reguły rówieśników, indoktrynacja światopoglądowa - np. religijna -, zachowania zaprogramowane przez geny itp.), które tworzą jakąś wypadkową, ostatecznie jedną, dlatego dającą złudzenie "ja".
      W przeciwieństwie do tego mnie interesuje stworzenie podmiotu na poziomie transcendentalnym, czyli to, aby narodziła się pośród tych sił nowa - prawdziwe "ja" - zdolna podporządkować sobie tamte.
      Odnosząc się do pewnego klasycznego (choć już nieadekwatnego) porównania: myślę, że większość ludzi, a może nawet wszyscy (włącznie ze mną) to maszyny, bardzo skomplikowane, ale wciąż maszyny - ja natomiast chciałbym, aby w tych maszynach zamieszkał duch.

      Usuń
    5. Panowie Filozofowie ,wg mnie podmiotowość ma dwa wymiary. Pierwszy to świadomość( i podświadomość), która potrafi okresowo bądź na stałe ( o Bogowie!:) drążyć siebie w postaci samoświadomości.
      Drugi wymiar( spoza -ja- ) wypływa z prawa świeckiego zbudowanego na prawach tzw. naturalnych, czyli z wiary w autonomiczność jednostki gwarantowanej przez Boga.
      Nikomu nie wolno odbierać daru pełnej podmiotowości ani uznać jego godności ( dla mnie podmiot = godność) za nie do końca ukształtowaną . Dlaczego ? Nie ma " lepszejszych " podmiotowo , mniej i bardziej "upodmiotowionych" .
      Upodmiotowić nikogo nie można , to słowo nie odwołuje się do żadnego desygnatu.
      Reasumując : świadomość --> podmiotowość.

      Adamie, na ile dany ( zawsze 100% ) podmiot jest w stanie uświadomić sobie ( odczuć ) co jest naprawdę ważne dla jego życia( często wbrew okolicznościom i trendom) jest kwestią sumienia ( oczywiście można się spierać co do genezy tego fenomenu ) " wspieranego" wiedzą.
      To swoiste NARZĘDZIA człowieka( podmiotu) i nieźle trzeba się nimi posługiwać, aby ową ważność mieć stale na uwadze.
      Klan Kimów , naziści , komuniści skutecznie tresując strachem - utrzymuje/ utrzymywali większość w błędzie poznawczym. Po śmierci Kim Il Dzonga zorganizowano procesy przeciw tym , którzy nie płakali podczas wielodniowych obrzędów pogrzebowych. Ukochany przywódca , nasz bóg odszedł - rozpaczajcie ! Na pewno część w to wierzy , odebrano im prawo do wiary prawdziwej , zagłuszano sumienia , nie działa internet , programy radiowo- telewizyjne jedynie państwowe , edukacja takoż cenzurowana , wyjeżdżać z tego obozu nie można- skąd brać wiedzę ? Wiesz ile trzeba w takim kraju odwagi, aby nie płakać , ocalać swój wybór kosztem być może śmierci swojej i rodziny ? Tam nadal funkcjonuje odpowiedzialność zbiorowa .A Życie chce przetrwać ...
      Bardzo mi jest ich żal , nawet tych mentalnie ogłupionych.

      Normatywność. Podmiotowość pełna to taka , która realizuje się poprzez samoświadomość ? A jeżeli samoświadomość " mówi" : Jestem lepszy od tych pospolitych ludzi , którzy ani to mądrzy ani dobrzy , kukiełki takie ... więc mogę sobie ich podporządkować dla realizacji moich egoistycznych celów , bo w tym świecie chodzi o jak najlepsze bytowanie , czyli władzę , dającą moc, zmieniającą świat wg mojego planu , etc. etc. ?
      Jeżeli ów inteligentny podmiot nie zakłada sfery Absolutu , staje się miarą rzeczy , w tym prawa - czy nie stanie się którymś z Kimów , Hitlerem , Stalinem , cynicznym szefem międzynarodowego banku z hasłem : chciwość ( za każdą cenę) jest dobra ?
      Dalej będziesz optował za samoświadomością w roli kryterium stopnia podmiotowości?

      Myślę , że samozakłamanie jest świadome , tzn. udającąc coś / kogoś , mamy tego świadomość.
      Koreańczycy z północy pewnie już po równo dzielą się na nieautentycznych w udawaniu akceptacji ustroju i tych , którzy jeszcze nie odkryli fałszu.

      Rozróżnianie tego co jest i co powinno być - jest zależne od wielu czynników. Wielu z nich można być pozbawionym do końca życia.
      BTW , a Ty już wiesz co jest ? :)

      Tak masz rację , nie przypisujmy sobie prawa do bycia Sędzią Najwyższym czy Najsprawniejszym Analitykiem.
      Co do filozofów , na szczęście nie zostają politykami(
      chociaż się zdarzało , u nas Palikot jest ) , ale każdy wybiera sobie w ich systemach coś , co mu pasuje -- a potem w państwach demokratycznych głosuje na kandydatów posiadających takie same lub podobne poglądy co ukochany filozof. Stąd wielka odpowiedzialność tej profesji.

      Co jest w tej sferze normatywnej , świadczącej o jakości naszego życia ?

      Cezary, no ciekawe to bardzo , kim byłaby podmiotowość transcendentalna - pewnie Bogiem.:)
      Ale Bóg , dając w konstrukcji materii indeterminizm , a więc i nam - dał wybór ,zatem nie podporządkowuje sobie nas . Taką mamy wolność( w niewoli praw przyrody i własnych ludzkich): albo - albo , o czym filozofowie też wiedzą. :)

      Usuń
    6. Ale Ewo... Nie chodzi o upodmiotawianie kogoś lub odbieranie komuś podmiotowości... Chodzi tylko i wyłącznie o upodmiotowienie siebie... Oraz o rozważania teoretyczne: nie, żeby jakiemuś Kowalskiemu odebrać godność i dzięki temu móc go torturować, zniewolić czy zabić, tylko o to, by zauważyć, że człowiek nie zawsze działa jako autonomiczna jednostka i zastanowić się od czego to zależy.


      Co do sumienia - tu jestem po "starej dobrej" szkole psychoanalitycznej: przekonuje mnie pogląd, że sumienie to głos superego, a nie nasz własny (oczywiście klasycznie rozumiane sumienie, może u jakiegoś Heideggera jest czymś innym - a może nie).
      Co do szczerości płaczu w takich sytuacjach - wystarczy spojrzeć nieco wstecz, na północny-zachód od Korei: na Rosję. Po śmierci Stalina ludzie również płakali - i wielu, jeszcze dziś (w wywiadach, wspomnieniach, filmach dokumentalnych) mówi, że to był szczery płacz, chociaż tego nie rozumieją.


      Ten przykład z inteligentnym podmiotem, który czuje się lepszy jest fantastyczny... Fantastycznie pokazuje po co jest moralność: moralność to narzędzie ludzi słabych do kontrolowania jednostek silnych, do usunięcia zagrożenia, jakie stwarzają. Kiedy komuś silnemu, witalnemu, aktywnemu oraz faktycznie lepszemu od innych będziemy wbijali do głowy od najmłodszych lat, że wcale nie jest lepszy (bo ludzie są równi), że trzeba być altruistą, że nie można działać wbrew interesowi innych - wówczas ten ktoś zacznie nienawidzić swoich naturalnych odruchów, czyli (w gruncie rzeczy) nienawidzić samego siebie (i gdzie tu ta wasza samo-afirmacja, samo-akceptacja? nima... ).
      Zaryzykuję hipotezę: właśnie tu pojawia się cynizm polityczny - ktoś kto nienawidzi siebie zaczyna nienawidzić wszystkich (kochaj bliźniego jak siebie samego... zatem kiedy ja siebie nie kocham... ). Jeśli nie ma warunków stanie się tylko niegroźnym "starym zrzędom" - natomiast jeśli ma te warunki... cóż wówczas ma go powstrzymywać od przejęcia władzy i wykorzystania jej do okazania swego gniewu (i zagłuszania nienawiści do siebie przez oddawanie się prostackiemu hedonizmowi) ?


      [W całej tej zbieraninie ja do Palikota nic nie mam, tym bardziej, że dotuje książki filozoficzne, ale chciałbym, abyś potrafiła odróżnić absolwenta filozofii od filozofa...]


      Nie podmiotowość transcendentna tylko transcendentalna - jest różnica!!! Poziom transcendentalny to faktyczne siły działające poniżej sfery empirycznej (jak: faktyczne kwanty znajdujące się poniżej poziomu tego co percypujemy niewspomaganymi niczym zmysłami). I moim zdaniem faktycznie nie ma żadnego podmiotu, jest tylko "podmiot" empiryczny (hmm... ja wiem... jak tęcza: nie ma na niebie żadnego wielobarwnego łuku, do którego można by podejść i dotknąć, albo wspiąć się po nim do Asgardu... są tylko krople wody, które rozszczepiają promienie światła).
      Podmiot transcendentalny, gdyby powstał, nie byłby żadnym wszechmocnym Bogiem - bo przecież świat zewnętrzny (czy fizjologia jego organizmu) nadal byłyby dla niego "przeszkodami".

      Usuń
    7. Naprawdę uważasz , że możliwa jest autonomia od kultury ? Podmiot tak dalece wyizolowany z cywilizacji , że jego świadomość będzie ponad to co wspólne , samo-istna i spoza wspólnego obszaru pojmowania świata ?
      Wiesz , praktycznie kiedyś próbowałam odrzucać wszystko to co wspólne w pewnym naszym kulturowym pojęciu uczucia. Bolesne doświadczenia "odzierania" , drążenia do istoty, i niestety nie zawsze była to negacja negacji :(.

      Pisałam , są różne poglądy na temat genezy sumienia . Szanuje Twoje oparte na wewnętrznym superego.

      Co do płaczu , chyba wyjasniłam , że to kwestia złożona , dopóki nie nabieramy podejrzeń co do prawdziwości intencji , może być autentyczne. Też tak miałam, że dawne poczucie autentyczności ( czegoś , np. uczuć )zostało w pamięci , choć dziś , tak samo próbując postępować , byłabym nieautentyczna. Rozumiem to doskonale.

      :))) Przewidywałam taki komentarz , przykład był z działki Twojej " filozofii", z punktu widzenia " panów ".
      Moralność jest jedna , dla maluczkich i wysokich . Jaka więc ? Taka , która umożliwia walkę ze swymi słabościami, daje wszystkim wspólną płaszczyznę odniesienia , możliwość etycznego doskonalenia się.

      Sorry , ale zapewniam że w ferworze polemicznym Palikotem poleciałam , naprawdę rozróżniam filozofa od absolwenta filozofii. :))

      Dzięki za wyjasnienie ,jak wiesz nie jestem nawet absolwentem tegoż w/w kierunku ; będę rozróżniać od dziś. :)
      Myslisz , że pełna indywidualizacja w podmiocie transcendentalnym polega na wyzwoleniu siły WOLI ?

      Usuń
    8. Całkowita autonomia od kultury... hmm... Możliwe, że nie, a przynajmniej w pewnym sensie nie - im głębiej (im bliżej podstaw), tym mocniej jesteśmy "wbudowani" w pewne kategorie, może nawet z nimi zrośnięci... ale możemy podejmować wysiłek (być może nieskończony) ich "dekonstruowania"... Ale ważne, żeby podejmować ten wysiłek.
      Tylko wiesz: nie chodzi o odrzucanie dla samego odrzucania - przeciwnie: wiele z tych rzeczy warto zapewne pozostawić... chodzi tylko o to, żeby nasz wewnętrzny stosunek do nich się zmienił: nie przyjmować je bo "tak należy", bo przecież "to oczywiste" - tylko dlatego, że naprawdę głęboko to przemyślałem, zrozumiałem, rozważyłem i dopiero wówczas przyjąłem lub nie.


      Kwestia płaczu: chciałem tylko dopowiedzieć :)


      E tam jedna... Co kultura to inna moralność... W Islamie można okaleczyć czy zabić kobietę, za przewinienia i dla nich to będzie moralność... Dlatego w ogóle nie lubię słowa moralność - kojarzy mi się z motłochem, pospólstwem: najczęściej dzikim i bezmyślnym. Z tego powodu "etykę immanentną" określiłem mianem etosu. Jeśli moralność faktycznie jest jedna, to "panowie" są immoralistami - ale uznają etos. Z resztą: postaram się na dniach wrzucić post, w którym będzie poruszona (implicite) kwestia tego, czy powinna istnieć jedna moralność. [Podejrzewam, że będzie obsuwa z najbliższym wpisem - za co przepraszam.]


      Co do filozofa i absolwenta - to dobrze ;)


      Takie dosyć ogólne pytanie, na które chce się odpowiedzieć krótkim: tak. Może dookreśl, co miałaś na myśli :)

      Usuń
    9. Czyli , jak słusznie zauważyłeś, na podstawowym poziomie

      "wbudowani" i zrośnięci "

      z kulturą ( o biologii nie wspominając , bo to jeszcze większa oczywistość) nie mamy szansy na wykreowanie samoistnego -ja-.
      Okej, zostaje nam wysiłek dekonstrukcji pojęć oraz wybór pozostawiania i kierowania się tymi spośród nich , których słuszność( prawdę) akceptujemy.
      Możemy jeszcze bytujące w kulturze pojęcia twórczo dookreślać lub stwarzać nowe.

      Islam czy kultury bardziej pierwotne ... moralność to nie implikacja powiedzenia : punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. :)
      Zgodnie raczej dochodzimy wraz z rozwojem cywilizacyjnym do wniosku , że moralność ma podłoże empatyczne, przez Kanta dookreślone pragmatyzmem.
      To nie zbiór wytycznych obyczajowych a najbardziej podstawowa z podstaw zachowań w zbiorowości.
      Ciekawe co Ty na to ... nie za daleko się obsuwaj :)

      Po prostu chcę zrozumieć dlaczego każde działanie zawsze musi być " lepsze " od np. filozofowania.:))

      Usuń
    10. Co do samoistnego "ja" - nie wiem... może jest szansa... może jest tak, że długim i żmudnym procesem dekonstrukcji starych oraz konstrukcji nowych pojęć, dotrzemy do pewnej masy krytycznej, która spowoduje wyłonienie się nowej jakości. Staram się nie być dogmatykiem i mówić: "na pewno jest tak", albo "na pewno jest siak". To jest raczej droga, którą trzeba wypróbować i zobaczyć co znajduje się na jej końcu.


      Mówisz o uniwersalizmie moralnym - po tym jak chrześcijaństwo opanowało Zachodnią (czyli tą, którą znamy od wewnątrz) kulturę, łatwo nam w taki uniwersalizm wierzyć - ale trochę rzetelności etnograficzno-historycznej zmusza do uznania, że istnieją różnorodne moralności. Oczywiście POTEM można doszukiwać się w nich pewnych podobieństw i próbować z nich (oraz własnych przekonań) wywieść jakąś moralność uniwersalną, ale pierwotnie ona nie istnieje.
      To ja na to ;)


      Czemu działanie lepsze od filozofowania? Z bardzo prostej przyczyny: bo nie ma Boga. Dopóki w Boga wierzono, wierzono w jakiś inny, transcendentny wobec naszego świat (który wyobrażano sobie na wzór platońskiego świata idei) za lepszą uznawano teorię: scire propter scire - oto złota zasada wieków, w których Bóg jeszcze żył. Na szczęście umarł i dziś już nie podporządkowujemy tego świata jakiemuś innemu, ale jemu samemu przyznajemy wartość: jeśli jakaś teoria, to tylko po to, by ostatecznie służyć praktyce.
      Z resztą ten podział (na teorię i praktykę) dziś powoli się zaciera.

      Usuń
    11. Ewa... do jednej z naszych wcześniejszych rozmów: http://kwejk.pl/obrazek/1087754/wegetarianski,bullshit.html

      Usuń
    12. Słuchaj , musisz porzucić wszelką nadzieję :), bo taką nad wyraz efektywną drogą nowej jakości samoistnego - ja- kilkadziesiąt co najmniej osób przeszło ... myślę o dzieciach wychowywanych w kompletnej izolacji lub przez zwierzęta. Wszystko co składa się na nasze kulturowe , gatunkowo ludzkie ja to relacje z innymi , bez tego pozostajemy zwierzętami.
      To nie do uwierzenia , ale próby nauczenia posługiwania się mową takich kilkunastoletnich " samotników" spełzały na niczym , mimo iż ich narządy mowy nie były uszkodzone.
      Zostawiam sobie nadzieję ( wiarę) , że jesteśmy samoistni bardziej( pewnie nie do końca na poziomie , który Ty odrzucasz - nieśmiertelnej duszy.

      Mądralo :) , zobaczymy jeszcze kto ma rację , widziałam nowy post , przenieśmy dyskurs tam.

      :) Scire propter amare. Są " my " i "my", dla niektórych umarł , dla innych nie - pozostawiając słodkie lenistwo i przekonanie , że zadaniem nauki może być również wiedza dla samej wiedzy.

      :) Nie ma sprzeczności , tzn. chroniąc przyrodę nie czynię automatycznie szkody człowiekowi.
      Manipulacja obrazkiem dla dobrego samopoczucia konserwy obyczajowej !

      Usuń
    13. Hmm ... samoistne - ja- może posiadać jedynie podmiot , który sam siebie stworzył i sobie narzucił reguły bytu.

      Usuń
    14. Ewo... nie chodziło mi o żadne dzieci wychowane przez małpy, albo na odludziu... Dekonstrukcja, nie oznacza banalnego odrzucenia... Dekonstrukcja oznacza, że to - co się dekonstruuje - najpierw trzeba bardzo, ale to bardzo dobrze zrozumieć. A te przypadki (dzieci wychowane w kompletnej izolacji) są tego dokładnym przeciwieństwem: one nie rozumieją.

      Usuń
    15. Wiem ,że nie ... ale wyzwaniem największym byłaby nie dekonstrukcja , ale " upodmiotowienie się " w całkowitej izolacji od nie - naszego , kulturowego kontekstu , tak przynajmniej odczytuję Twoje pragnienie samoistnej konstrukcji.

      No właśnie , bez kontekstu kulturowego - nic nie rozumielibyśmy.
      Zawdzięczamy tamtym innym ( i współczesnym ) wszystko.
      Stąd moja próba obrony nawet sfery Się .

      Usuń
    16. Źle mnie rozumiesz w takim razie :) Nie chodzi mi o samokreację bez kulturowej podstawy - chyba już gdzieś wspominałem, że nie uznaję creatio ex nihilo.

      Ja też uznaję kulturę, chociaż widzę pewne jej wady to dostrzegam ogólną jej wartość. Ale Się i kultura to nie to samo. Się oczywiście może zagarnąć obszar kultury, ale kultura jaką ja akceptuję i na podstawie jakiej powinien powstać autonomiczny pomiot, to kultura poddana namysłowi - czytam, oglądam, słucham... ale myślę nad tym wszystkim... np. nie przyjmuję bezrefleksyjnie wartości podanych w jakimś dziele sztuki (czy to tej niskiej, czy wysokiej), ale rozważam je. Się byłoby zaś takim bezmyślnym podejściem do kultury - zarówno tej niskiej (np. poddanie się konsumpcjonizmowi), jak i wysokiej (często i wśród "elit" intelektualnych mamy do czynienia z podążaniem za jakąś modą... a to się czyta Joyce'a, bo trzeba, chociaż się nic nie rozumie... a to się znowuż kpi z postmodernistów i zajmuje tylko filozofią analityczną, w ogóle nie zajrzawszy do tej pierwszej itp.).

      Usuń
    17. Dobrze,że jesteś ... siada sobie człek przed monitorem ,po wypełnieniu obowiązków, z kawą dymiącą niczym głowa pełna aromatycznych pomysłów i odpływa :)

      Wymiana zdań w końcu oczyszcza ze stereotypowego widzenia poglądów adwersarza , no pięknie. Cezary w sumie postuluje przed wyborem i czynem : refleksyjność , namysł, przefiltrowanie wszystkiego przez własny system wartości.
      Ale musi jednocześnie przyznać , iż ów system jest wypadkową kulturową , nie powstał ex nihilo, " zawdzięcza " to innym.
      W pełni się zgadzam , wiesz ? :)

      Rany , dziesiątki komentarzy ... albom niekumata albo b. ostrożnam. :)

      Usuń
    18. To fakt, wyjątkowo się rozpisujemy :P Ale to kwestia tego, że odchodzimy od tematu. Adam pisze tylko komentarze dotyczące wpisu, bo wszystkie inne kwestie poruszamy w mailach ;)

      W ogólnikach się zgadzamy, ale o szczegóły pewnie byśmy się pobili :D ;)

      Usuń
  37. Czaruś, odnośnie twojego drugiego paragrafu - o negacji i afirmacji. "Wydaje się jednak, że siłą napędową tego koła jest negacja. W miejsce tego potrzeba być może jakiejś afirmacji, która pozwala twórczo się przekształcić i rozwinąć temu, co jest."

    Wydaje mi sie, ze trudność z jaką sie borykasz wynika z nieuzgadnialnych ze soba pojęć negacji i afirmacji, krtóre chcesz połączyć w procesie indywidualizacji. Z jednej strony bazujesz na schemacie Heideggera tj. wyrywajacej z tego co zastane trwodze, ktora rzeczywiscie wydaje sie byc zerwaniem z tym co zastane, czyli negacja. I indywidualizacje ujmujesz jaka możliwą tylko w ten sposób - tj. poprzez zerwanie, dystans. Z drugiej strony przyjmujesz, iż afirmacja musi dotyczyć tego co zastane, co już dane, określone, immanetne. Dlatego też piszesz, że po doświadczeniu trwogi chodziloby o rozwoj tego co juz zastane, ale jednocześnie masz wątpliwości, że o to chodzi, bo jednak prawdziwe indywiduum jest jakby poza tym wszystkim. Chcesz pogodzić w procesie upodmiotowienia negację i afirmację, ale zawsze ci wychodzi, że albo pierwsza jest a drugiej nie ma (trwoga), albo druga jest a pierwszej nie ma (afirmacja tego co zastane).

    Rozwiazanie polegałoby na zmianie jednego z tych dwóch pojęć - albo prawdziwy rdzeń indywiduum nie jest poza zastaną tożsamością, czyli indywidualizacja nie jest równoznaczna negacji. Czyli to co tutaj nazywamy sferą Się - relacje, role, uznanie - jednak jest częścią pradziwej tożsamości. Wtedy twoje intuicje zostałyby potwierdzone - indywidualizacja to także rozwój zstanych relacji, rol, przyjętych celow. Dlaczego twierdzisz, że rozwój tej sfery w wyniku doświadczenia trowgi musi byc rownoznaczne z byciem kukiełką pociąganą przez modę i opinię puibliczną. Może trzeba wypracować pojęcie autentycznej intersubiektywności, podmiotu wspónotowego, którego częścią jest podmiot indywidualny?

    Albo trzeba zmienić pojęcie afirmacji i nie ograniczać go do pozytywnie określonych rol, relacji, celów, tożsamości. Czyli afirmacja - wlasnie czego? - nicośći? - gołego istnienia, samozachowania, chęci przetrwania? A może Nicości jako ciągłego przekraczania siebie, ciągłej zmiany, ciągłego ryzykowania, ciągłej transgresji. Przyjąć to, że jest się niczym i zniszczyć wszelkie określenia pozytywne samego siebie, swoje cele i dążenia woli. Prosić Boga aby uwolnił nas nawet od Boga.

    OdpowiedzUsuń
  38. Mam wrażenie, że o coś podobnego, co opisuje powyżej, tobie chodzi w paragrafie 3 - syntetyczna osobowość, albo analityczne indywiduum.

    Ale może sie myle, bo kolejny paragraf pozostaje dla mnie wysoce niezrozumialy - "niepowtarzalna wielość, która nie pozwala się zredukować do żadnych uniwersalnych - a dzięki temu podporządkowujących sobie indywidualność - elementów, a zarazem niepozwalająca rozmyć się w chaotycznej masie jedność woli-celu." Chcesz syntezy wielości i jedności? Możesz wyklaryfikować problem.

    OdpowiedzUsuń
  39. Problem, pytanie jakie sobie stawiam wiąże się z tym, co wyżej dziś napisałem o rozróżnieniu na podmiot empiryczny i transcendentalny (uwaga: transcendentalny pojmuję bardziej - co nie oznacza: całkowicie - po deleuziańsku niż kantowsku). Ale ujmując to inaczej, w kategoriach, w których zadałeś pytanie. Zastanawia mnie, czy drogą do stworzenia autentycznej, indywidualnej - ale zarazem otwartej - i przebogatej, darzącej podmiotowości, jest podporządkowanie tych wszystkich istniejących w nas sił, mechanizmów pewnemu innemu: woli (której "wymiarami" są m. in.: chcenie, cel, decyzja, działanie). Wiem, że to bardzo Kantowskie - przecież już filozof z Królewca stwierdził, że to, co najbardziej nasze, najbardziej wewnętrzne to właśnie wola. Tylko moja sugestia jest taka: ta wola jeszcze nie istnieje. Istnieją setki, tysiące sił, które tworzą jakąś wypadkową. Ja natomiast chcę, aby zaistniała pewna siła, dla której tamte będą raczej "źródłami energii", niż "układami sterującymi". Problemem jest to jak wykreować tę wyjątkową siłę. Po heideggerowsku można by powiedzieć: trwożąc się. Ale ja mam obawy, że trwoga może co prawda i rodzi taką siłę, ale jest nią słaba podmiotowość kapitalistyczna (niezdolna do darzenia). Dlatego szukam innego mechanizmu wyłaniania tej siły - takiego, by rodziła się zdrowa, mocna i przebogata.

    OdpowiedzUsuń